Przewodnik rockowy: UFO-lud ze świetnym głosem
15 kwietnia 1948 na świat przyszedł Phil Mogg, wokalista i współzałożyciel brytyjskiej grupy UFO. To właśnie jemu poświęcamy dzisiejszy odcinek "Przewodnika rockowego".
Do tego ideałem jest znalezienie takie słowa lub słów, które w jakiś sposób od razu definiowałyby daną formację i jej muzykę. Nazwy idealne? Tylko dla przykładu: u nas - Oddział Zamknięty (proszę ją połączyć z rock'n'rollowym życiem Krzysztofa Jaryczewskiego oraz jego kumpli, ich "malowniczością" i rockiem, który tworzyli); na świecie - Metallica (to chyba najtrafniej dobrane słowo jakie definiuje co gra dany band)! Zdając sobie sprawę, że prawie każdy czytający te słowa może podać inne przykłady, proponuję aby zamiast się przekomarzać, dla zabawy, powymieniać je w komentarzach pod tym tekstem.
Do powicia powyższego wstępu pchnęło mnie spostrzeżenie, że zespół którym się zaraz zajmę z racji 65 urodzin jego wokalisty, nazwę ma bardzo specyficzną, bo z jednej strony, w jej wersji rozwiniętej - Unidentified Flying Object, zmusza ona fanów i radiowców do sporej gimnastyki języka (podobnie zresztą jak jej tłumaczenie na "nasze" - Niezidentyfikowany obiekt latający), a z drugiej, bo była wprost idealnie dopasowana do tego, co owa grupa zaproponowała słuchaczom na swoich pierwszych płytach. I jeszcze jedno, na szczęście ów przydługi szyld da się sprowadzić do powszechnie znanego skrótu - UFO.
Ponieważ mam pełną świadomość, że przeważająca część rock-fanów UFO kojarzy z klasycznym hard rockiem, więc szybko wyjaśnię dlaczego uznałem, że jej kosmiczna nazwa doskonale przestawała do muzycznej oferty zespołu (przecież hard rock, tak naprawdę, zazwyczaj nie ma nic wspólnego z science fiction). A zatem. Chodzi o to, że gdy 1970 i 1971 r. pojawiły się dwa pierwsze albumy zespołu, jego członkowie wyjątkowo trafnie zdefiniowali zawarte na nich utwory jako... space rock! Trafnie, bowiem mimo że zawarte na nich tematy chwilami były grane dość ciężko, to jednak swoim nastrojem i specyficzną obsesyjnością, obdarzonych wyobraźnią, wciągały w podróż przez kosmos. Szczególnie uwidoczniło się to na długograju o rozbudowywanym tytule "UFO 2 Flying - One Hour Of Space Rock". A ponieważ ów longplay uważam nie tylko za najlepszy w całej dyskografii interesującej nas formacji, ale także za jedną z najlepszych płyt w całej historii rocka, to z myślą, że do niego jeszcze wrócę, na razie o nim zamilknę, a zajmę się artystą, który sprawił, że w ogóle o "Flying" wspomniałem.
Co dziwne, późniejszy wielodekadowy główny nawigator UFO - Phil Mogg urodził się... na Ziemi. Dokładnie stało się to 15 kwietnia 1948 r. w Wood Green, w północnym Londynie. Następnych dwadzieścia lat, jak to często wśród żyjących wśród nas Obcych, na tyle dobrze udawał zwykłego mieszkańca naszej planety, że nawet zazwyczaj czujni i wścibscy dziennikarze nie zwracali na niego żadnej uwagi. Pierwsze o nim wzmianki donoszą, że gdzieś pod koniec lat 60. XX wieku zorientował się, iż sporą szansę na zdobycie władzy nad ludźmi może dać dochrapanie się statusu gwiazdora muzyki niepoważnej. Wszak już wtedy najsłynniejsi z nich nazywani byli władcami dusz i posuwali się nawet do tego, że twierdzili iż są popularniejsi od Syna miejscowego Boga!
Stąd mający już gotowy plan Mogg, w 1969 zaangażował się w projekt, któremu nadał wiele mówiąca (dającą sygnał, że będzie chodziło o coś więcej, niż tylko granie i śpiewanie) nazwę Hocus Pocus. Poza nim sztuczki robili w nim trzej inni do niedawna jeszcze "uśpieni" kosmici: gitarzysta - Mick Bolton; basista - Pete Way i perkusista - Andy Parker. Co ważne, już od samego początku na tyle dobrze wychodziło im maskowanie się, że tak naprawdę nikt się nawet nie domyślał, iż są (jeszcze) zieleni. W październiku 1969 r., zorientowawszy się, że za słowami Hocus Pocus, kryje się jedynie udawanie prawdziwej magii, czyli po prostu iluzja, postanowili postawili zmienić nazwę na poważniejszą - na powszechnie znany skrót - UFO. Aby się jednak od razu nie zdekonspirować, podali że ochrzcili się w ten sposób, aby uczcić działający wtedy w Londynie klubu o takim samym szyldzie (myślę że nie muszę tu wyjaśniać, kim tak naprawdę byli pojawiający się tam "ludzie"). Po kilku "koncertach" załogą zainteresował się niejaki Noel Moore, który doprowadził do podpisania jakiegoś tajnego dokumentu między nią, a małą (zapewne mocno zakamuflowaną) firmą Beacon Records. Efektem owej umowy był wydana w 1970 r. debiutancka płyta zespołu pod wyrafinowanym tytułem "UFO 1".
Mimo, że pozornie wraz z wydaniem "UFO 1" nic szczególnego się nie stało, to jednak co najmniej kilka tysięcy podejrzanych indywiduów, raz, kupiło ów krążek, a dwa, zaczęło się między sobą kontaktować za pośrednictwem kamuflującego to fanklubu. A co do samego albumu to przyniósł on muzykę, która była mieszanką hipnotycznego post-bluesowego grania zdominowanego przez obsesyjne partie gitary i świetny, dość matowy śpiew Mogga. Tak naprawdę było to jednak tylko preludium, bo w niecały rok później do sklepów trafił już wspomniany - "Flying - One Hour Of Space Rock". Ta płyta, która zgodnie z tytułem trwała (jak na czasy ówczesnych analogów) niezwykle długo, bo aż całą godzinę, dała niesamowitą muzykę opartą o właściwie niekończące się i dosłownie hipnotyzujące sola gitarowe Micka Boltona oraz bardzo sugestywny wokal Mogga. Co ważne, główny, bo tytułowy utwór z albumu, suita "Flying" trwała aż 27 minut i robiła (a właściwie wciąż robi) tak wielkie wrażenie, że należy ją umieścić w czołówce rockowych "długasów" wszech czasów.
Co ciekawe, pozbawiony singlowych (a więc krótkich) przebojów długograj, ani w Europie ani w Stanach Zjednoczonych nie zyskał szczególnej popularności, natomiast pokochali go Japończycy, co zaowocowało nagranym u nich koncertowym longplayem "Live - UFO Lands In Tokyo", który początkowo był dostępny tylko w Kraju Kwitnącej Wiśni, a dopiero z czasem został udostępniony w innych krajach. Niestety, ten ograniczony terytorialny sukces okazał się zbyt małym, aby zdusić rodzącą się powoli frustrację, która sprawiła, że Phil Mogg postanowił zmienić brzmienie swojej zespołu, a to oznaczało rozstanie z dominującym do tej pory Boltonem.
W 1973 pozostali załoganci UFO zaczęli szukać odpowiadającego im gitarzysty. Sprawdzili kilku, wśród których był także późniejszy filar Whitesnske - Bernie Marsden, ale w końcu zdecydowali się na odważny manewr, czyli na uprowadzenie 18-letniego wtedy Michaela Schenkera, który jeszcze przed chwilą wiosłował w zdobywającej wtedy coraz większą popularność formacji jego starszego brata Rudolfa - Scorpions. Efekt: prawie nieznający jeszcze wtedy angielskiego nastolatek błyskawicznie wciągnął swoich porywaczy w świat hard rocka. I tak już pierwsza nagrana z nim płyta "Phenomenon" (1974) skrzyła się iskrami typowymi dla metalowych kuźni, a także dała dwa wielkie hity "Doctor Doctor" oraz "Rock Bottom".
Następne dwa lata to czas sporej popularności i wielkiej kreatywności muzyków, co oznaczało dwie świetne płyty, doskonałe koncerty oraz słynne w branży... pijatyki (nawet Ozzy Osbourne stwierdził, że to nie jego liga). Te ostatnie, na szczęście, były jednak na tyle rozsypane w czasie, że nie szkodziły coraz większej renomie zespołu. A co do albumów, to trzeba wspomnieć oba, bo pierwszy z nich "Force It" (1975) dał dwa kolejne przeboje "Let It Roll" i "Shoot Shoot", a następny - "No Heavy Petting", zarejestrowany z uzupełniającym załogę klawiszowcem Dannym Peyronelem był chyba najlepszym z wszystkich metalowych krążków UFO i przyniósł takie perły jak: ostre "Can You Roll Her"; bluesowe "On With The Action" oraz dwie super ballady - "Belladonna" i "Martian Landscape".
Wraz z schyłkiem lat 70. zaczęły się kłopoty z "wyrywającym się" przed szereg, a więc coraz bardziej gwiazdorzącym Schenkerem. Sprawiło to, że Phil Mogg poczuł się spychany na drugi plan, a to oznaczało, że musiało nadejść jakieś przesilenie. I tak, po wydaniu kolejnych trzech LP: "Lights Out" (1977), "Obsession" (1978) oraz koncertowego "Strangers in the Night" (1979), Michael został wysadzony z Latającego Spodka i poszedł na swoje, natomiast jego koledzy zaczęli działać w oparciu o grę już wcześniej ich wspierającego (jako drugi wioślarz) Paula Chapmana, a później jego następców. Oznaczało to, że dla UFO lata 80. i 90. to czas bardzo licznych zmian personalnych (przez formację przewinęło się ponad 20 muzyków); dziewięciu, raz lepszych, raz gorszych długograjów; a także "niezliczonych koncertów" (w Polsce zagrali po raz pierwszy w 1983 r.).
Natomiast nowe tysiąclecie to m.in. kolejne płyty zrobione z Schenkerem (ja bardzo cenię album "Sharks" z 2002) oraz z jeszcze jednym jego następcą - Vinnie Moorem. W tym ostatnim okresie UFO dało światu sześć krążków, z których ostatnim i to naprawdę dobrym był LP. "Seven Deadly" z 2012 r. Niezła płodność jak na weteranów!
A co do Phila Mogga, to jeszcze wypada dorzucić, że jego dyskografię uzupełniają płyty nagrane pod koniec lat 90. w duecie z Petem Way'em ("Edge of the World" i "Box Chocolate") oraz krążek projektu $ IGN z 4 pt. "Dancing With St. Peter"z 2002 r.