Przewodnik rockowy. Klaus Meine, skorpion z głosem
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
25 maja 1948 roku na świat przyszedł Klaus Meine, wokalista grupy Scorpions i to właśnie on jest bohaterem kolejnego odcinka "Przewodnika rockowego".
O mało którym rockowym wokaliście można powiedzieć, że mniej oddani muzyce niepoważnej mieszkańcy naszej planety, kojarzą go bardziej z... gwizdaniem niż ze śpiewem. A śpiewa przecież wręcz znakomicie. I to od dziesięcioleci.
Teraz odwrotnie. Sądzę, że po takim wstępie, każdy kto słucha rock'n'rolla z własnej nieprzymuszonej woli, od razu się domyślił, że naszym dzisiejszym pupilkiem będzie dziarski prawie-emeryt - Klaus Meine, czyli frontman, wokalista i gwizdacz Skorpionów (tych z Niemiec, bo funkcjonował też kiedyś Skorpion na Węgrzech). I wszystko w porządku, tyle tylko, że podejmując się o nim pogawędzić, po trosze wpuściłem się w maliny, bo chcąc nie chcąc, zamiast o nim samym, będę musiał pisać głównie o Scorpions. Dlaczego? Bowiem nieomal wszystkie jego działania artystyczne związane były i są z tym zespołem.
Zaczynając, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jedną z trzech rzeczy, które zrobił całkiem indywidualnie, było... przyjście na świat. Stało się to równo 65 lat temu, bo jego mama, Erna Meine, powiła go 25 maja 1948 roku, w Hanowerze. W późniejszej (powstała dopiero 1949 r.) Republice Federalnej Niemiec. A i od razu, żeby potem nie zapomnieć, uzupełnię pierwsze zdanie tego akapitu informacją, że poza urodzeniem się, Klaus raz: - 24 marca 1976 samodzielnie się ożenił z dziewczyną o imieniu Gabi i dwa: - spłodził syna Christiana (ur. 1985 r.). Dom zbudowali mu już fachowcy (może nawet z Polski), a o sadzeniu drzewa, nic mi niestety nie wiadomo.
O wczesnym dzieciństwie Klausa, nie ujawniono zbyt wiele, ale można się domyślać, że nie było zbyt radosne, bo trudno było o nadmiar optymizmu w zrujnowanym wojenną klęską kraju. Natomiast jeśli chodzi o edukację, to ta niezbyt go pociągała, a motywacji nie miał szczególnej, bo jak sam wspomina, jego tata, który zawsze robił to, co uważał za słuszne, często mu mówił, że powinien iść własną drogą, nawet wtedy gdyby on nie akceptował wyboru syna. A ponieważ młody Meine już w szkole często udzielał się wokalnie podczas różnych uroczystości i imprez, to nic dziwnego, że pewnego pięknego dnia oświadczył rodzicom, iż postanowił, że w przyszłości będzie piosenkarzem. I został, tyle że bardziej pieśniarzem niż śpiewakiem prostych piosenek. Było to m.in. uwarunkowane tym, że w tamtych latach fascynował się głównie... rockiem progresywnym (!), a szczególnie sekundował jazz-prog-rockowemu Colosseum. Aby nie marnować czasu, szybko założył swój pierwszy zespół, a siebie i swoich "muzyków" nazwał dość oryginalnie - Mushrooms. Jak grały Pieczarki już zapewne nikt (poza nimi) nie pamięta, natomiast o ich soliście zaczęto pisać (pewnie na murach) i mówić, że jest posiadaczem "najlepszego głosu w okolicy".
W Roku Pańskim 1968 Mushrooms się rozpadli, co zaowocowało powstaniem kolejnego bandu z Klausem Meine "na wokalu" - Copernicus. Co było bardzo ważne, gitarzystą nowej formacji został, wtedy zaledwie 13-letni (słownie: trzynastoletni!) wirtuoz, Michael Schenker. Mając parę tak zdolnych muzyków jak Meine i Schenker, Kopernik niemal natychmiast zdobył sporą popularność. Trzeba tu też dodać, że w tym samym czasie jedyną lokalną konkurencję dla ich formacji stanowił zespół starszego brata Micheala - Rudolfa Schenkera. Ten używał atrakcyjnej, bo działającej na wyobraźnię małolatów nazwy - Skorpiony.
Wraz z nastaniem lat 70. doszło do połączenia sił obu grup, tyle że Klaus Meine zgodził się, aby od tej pory występować pod szyldem wymyślonym (jeszcze w 1965 r.) przez Rudolfa Schenkera. Dla porządku dodam tu, że w ówczesnym składzie The Scorpions, poza Meine i braćmi Schenkerami był jeszcze bębniarz Wolfgang Dziony oraz basista Lothar Heinberg. W roku następnym Scorpionsi zdołali dotrzeć do jednego z najbardziej szanowanych producentów w RFN - Colina Planka (pomagał też m.in. zespołom: Kraftwerk, Ash Ra Tempel, Can, Ultravox, Clannad, Eurythmics i Killing Joke oraz solistom: Giannie Nannini i Brianowi Eno), który wyprodukował ich płytowy debiut, bardzo dobry album "Lonesome Crow". Wprawdzie krążek wielkiego sukcesu nie odniósł, ale recenzje w większości były na tyle przychylne, że członkowie Scorpions mogli myśleć o jego następcy. Niestety, zanim zaczęli go nagrywać w ich bandzie zaczęły się do poważne kłopoty personalne, z których najistotniejszym było uprowadzenie Michaela Schenkera przez UFO. Oczywiście nie chodziło o żadne niecne badania kosmitów nad ciałem czy mózgiem Niemca, lecz o wykorzystanie jego gitarowych umiejętności przez brytyjską grupę hardrockową. Jakby tego było mało, niewiele później ze The Scorpions postanowili odejść Heinmberg (pół biedy) i zniechęcony kłopotami, Meine. No a ostatniego gwoździa do trumny formacji wbiła niemiecka komisja poborowa, która sprawiła, że Rudolf Schenker trafił do Bundeswehry. Tym sposobem jego zespół praktycznie przestał istnieć. Na szczęście tylko na chwilę.
Po wyjściu z wojska, w 1973 roku, zdesperowany Rudolf doprowadził do reaktywowania swojej grupy. Oznaczało to, że po raz drugi zaraził swoim zapałem naszego dzisiejszego bohatera i że znalazł następców utraconych wcześniej instrumentalistów. Tu najważniejszym było pozyskanie znakomitego i bardzo kreatywnego gitarzysty - Uli Jona Rotha, który jak się okazało, na kilka kolejnych lat wyraźnie zmienił brzmienie zespołu. Stało się tak, bo w przeciwieństwie do kochającego hardrocka Michaela Schenkera, Jon Roth uwielbiał komponować i grać rzeczy bardziej pokomplikowane, łączące różne nurty muzyki niepoważnej z poważną. Warto tu też dodać, że dla niektórych fanów, to właśnie Rothowski okres historii The Scorpions był najciekawszy. De gustibus non est disputandum...
W 1978 r., na skutek różnic artystycznych Uli Jon Roth zdecydował się rozstać z The Scorpions, co sprawiło, że na jego miejsce na chwilę wrócił Michael Schenker, ale na skutek ciągłych kłopotów z narkotykami i alkoholem, po paru podejściach, został na dobre "odesłany na aut", natomiast głównym gitarzystą zespołu został polecony im przez Rotha bardzo rzetelny muzyk - Matthias Jabs. Od tego momentu, i od wydanej 1979 r. płyty "Lovedrive", zaczął się najsłynniejszy period w ich dziejach. Czas potężnie brzmiących hardrockowych riffów, rozpędzonego i diabelnie dynamicznego metalu oraz chwytających za serce ballad. Te, i te, i te, sypały się z iście niemiecką perfekcją oraz punktualnością. W ciągu paru lat, dosłownie cały świat ich pokochał. Dodam zasłużenie.
Wróćmy jednak do Klausa Meine, wszak on jest dziś najważniejszy. Muszę tu koniecznie wspomnieć, że bezpośrednio przed nagraniem najsłynniejszego dzieła w historii The Scorpions - albumu "Blackout" (1982) omal nie doszło do bardzo nagłego i tragicznego końca jego kariery. Otóż podczas sesji nagraniowych do tego krążka, okazało się nagle, że wokalista traci głos! Po badaniach lekarze zdiagnozowali u niego polipy na strunach głosowych, co oznaczało, iż aby mieć szansę (nie było pewności, że tak będzie) na dalsze śpiewanie, Klaus musi poddać się zabiegowi ich usunięcia. A potem czekała go jeszcze dość długa rekonwalescencja i rehabilitacja. Na szczęście, dzięki umiejętnościom chirurga-laryngologa, ćwiczeniom i silnej woli, Meine stosunkowo szybko wrócił do akcji.
Teraz o gwizdaniu... Na przełomie lat 80. i 90. Europą wstrząsnęły wielkie zmiany. Dzięki wydarzeniom w Polsce (Solidarność, Okrągły Stół) i wprowadzonej przez Gorbaczowa "Pierestrojce", stało się to, co niewiele wcześniej było wręcz nie do pomyślenia - nastąpiło zjednoczenie Niemiec. Oznaczało to też, że na oczach świata dawni obywatele RFN i NRD najpierw rzucili się sobie w objęcia, a zaraz potem rozwalili symbol podzielenia ich ojczyzny - mur otaczający przez lata Berlin Zachodni. Wiał potężny wiatr zmian. I to właśnie w owych dniach, uniesiony przeżyciami Klaus napisał song, który stał się nieformalnym hymnem tamtych dni - pieśń "Wind Of Change". A wprowadzał w nią, jego piękny i melodyjny gwizd.
I żeby wszystko było jasne, "Wiatr Przemian" nie był jakąś koniunkturalną próbą zarobienia wielkich pieniędzy, lecz z całą pewnością dziełem powstałym z autentycznej potrzeby serca, bo Meine już wcześniej bardzo wyraźnie opowiadał się po stronie tego, co politolodzy nazwaliby pewnie... procesem demokratyzacji w krajach Bloku Wschodniego. Dowód: w przeszłości sypiał na styropianie... - nie, oczywiście żartuję (jeśli kogoś uraziłem, to przepraszam)! Teraz poważniej, Scorpionsi już 1988 zdecydowali się zagrać jako jeden z pierwszych "zachodnich" zespołów w ZSRR (w Leningradzie), niejako starając się w ten sposób nieco nadkruszyć dzielącą wtedy jeszcze Europę i Świat "Żelazną Kurtynę".
Z kolei w 1990 r. Klaus i "kamraci" wsparli Rogera Watersa w jego wystawieniu w Berlinie koncertowego spektaklu "The Wall". Oczywiście była to też kolejna wielka manifestacja polityczna. Między innymi, także dzięki niej w 1991 r. Michaił Gorbaczow zaprosił niemiecki zespół na Kreml. Kolejne, wręcz symboliczne wydarzenie, miało miejsce w 1994 r., w Budapeszcie, na ogromnym Nepstadionie. Wtedy to Meine i Schenker wystąpili na wielkim koncercie zorganizowanym przez Omegę i m.in. wykonali z Węgrami anglojęzyczną wersję "Dziewczyny o perłowych włosach", którą później, już jako The Scorpions wydali na singlu pt. "White Dove". No i jest jeszcze jeden, i to koronny, dowód na wielką polityczną otwartość Klausa oraz Rudolfa. Jest nim fakt, że 2003 roku przyjęli do swojego zespołu naszego rodaka - Pawła Mąciwodę. A proszę pamiętać, że trzeba było sporej odwagi, aby do formacji symbolu niemieckiego rocka, przyjąć muzyka z Polski. Dla wielu ich rodaków - jakiegoś "polaczka".
Coś jeszcze? Może tylko tyle, że także Niemcy zostali dotknięci gnębiącym nas wszystkich kryzysem gospodarczym, więc i u nich mogą być kłopoty z wypłacaniem emerytur. A to może oznaczać, że Klaus i Rudolf dojdą do wniosku, że może jednak, przynajmniej przez jakiś czas, jeszcze popracują. Oby!
Czytaj także: