Przewodnik rockowy. Jimmy Page przed wzlotem

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

9 stycznia 70 lat kończy Jimmy Page, gitarowa podpora grupy Led Zeppelin, przez wielu uważany za najlepszego gitarzystę w historii rocka.

Jimmy Page dla wielu jest gitarzystą wszech czasów - fot. Jo Hale
Jimmy Page dla wielu jest gitarzystą wszech czasów - fot. Jo HaleGetty Images/Flash Press Media

Są artyści tak wielcy, że opisanie na kilku kartkach ich życia, twórczości i wpływu na innych, jest po prostu niemal niemożliwe. Niemal, bo oczywiście zawsze można posunąć się do wystukania zwykłej, nic interesującego nie wnoszącej notki biograficznej. Urodził się, nagrał, wydał, zdobył... Jest też inny sposób. I właśnie na ten postanowiłem postawić. Otóż skoro nie mogę iść "po całości", to zajmę się tylko wybranym fragmentem... Wszak bywa czasem, że fotografia detalu jest bardziej interesująca niż powszechnie znany z pocztówek, widok całości.

9 stycznia 1944 r., w Heston, w zachodnim Londynie urodził się chłopczyk, którego wszyscy znają dziś jako Jimmy Page'a. James Patrick, bo takie imiona widnieją w jego metryce, nie był oczywiście samorodkiem, lecz wynikiem aktywności małżeńskiej Patrycji Elżbiety Page (z domu Gaffikin) i Jamesa Patricka Page'a. Sądzę, że właśnie fakt, iż syn nazywał się dokładnie tak samo jak rodziciel sprawił, że do Page'a Juniora zwracano się prawie zawsze używając zdrobnienia jego imienia.

W 1952 r. familia Page'ów przeniosła się do położonego niedaleko od lotniska Heathrow, podlondyńskiego Feltham, a potem do miasteczka Epsom w hrabstwie Surrey. To właśnie tu, dwunastoletni Jimmy, znalazł w domu, który zapewne wynajęli, pozostawioną tam przez kogoś gitarę. Zaraz potem podobno (bo w jednym z wywiadów powiedział: "Nigdy nie uczyłem się gry na gitarze. Po prostu grałem na niej, a ona grała na mnie") w pobliskim Kingston, wziął kilka lekcji wydobywania dźwięków z tego instrumentu, ale tak naprawdę prawdziwego gitarowania nauczył się samodzielnie, słuchając płyt swoich ówczesnych faworytów. Wśród nich byli pra-rock'n'rollowi wioślarze z załogi Elvisa P. - Scotty Moore i James Burton, a także ciemnoskórzy bluesmani: Elmore James, B.B. King, Otis Rush czy Buddy Guy.

To że Jimmy Page był bardzo zdolnym samoukiem, znalazło potwierdzenie już w rok później, bo jako 13-latek wystąpił w telewizyjnym programie typu talent show ("Huw Wheldon's All Your Own Talent"), w którym wystąpił z jakimś skiflowym kwartecikiem, grając tematy "Mama Don't Want To Skiffle Anymore" i "In Them Ol' Cottonfields Back Home". Zapytany przez prowadzącego, o to co zamierza robić w przyszłości, ponoć odpowiedział, że... chciałby zajmować się badaniami na polu biologii, aby spróbować odnaleźć lekarstwo na raka.

Następne lata w jego biografii nie odbiegają od rock'n'rollowego stereotypu. Szkoła (Danetree Secondary School), a w pewnym momencie "męska" decyzja, że jednak postawi na muzykę. Oznaczało to, że zaczął szukać jakiegoś zespołu, z którym mógłby grać "na poważnie". Próbował z różnymi, ale w końcu, mając piętnaście lat, związał się z grupą Neil Christian & The Crusaders. Page współpracował z tą formacją przez dwa lata i co ważne dokonał z nią pierwszych nagrań studyjnych (m.in. w 1962 singla "The Road to Love"). W tym też czasie, podczas jednej z tras koncertowych zachorował na mononukleozę zakaźną, czyli na schorzenie dające objawy podobne do grypy, ale niekiedy dodatkowo bardzo ostre bóle głowy, brzucha i wywołującą nudności, a nawet wymioty. W jego wypadku objawy musiały być na tyle silne, że został zmuszony do porzucenia koncertowania i w tej sytuacji postanowił zająć się na poważnie inną swoją pasją - malarstwem. Tym sposobem trafił w mury Sutton Art College. Z gitarą jednak się nie rozstał.

Będąc jeszcze studentem, a nie mogąc z powodu choroby jeździć w trasy, Jimmy zajął się czymś, co bardzo szybko przyniosło mu w miarę solidne dochody i, co chyba było ważniejsze, renomę doskonałego instrumentalisty. Otóż zaczął pracować jako muzyk sesyjny, pomagający innym w nagraniach studyjnych, lub w czasie ich występów, w londyńskich klubach. Przede wszystkim w Marguee. Tu zdarzało mu się np. gitarować z Alexis Korner i Blues Incorporated oraz z kumplo-konkurentami - Jeffem Beckiem i Erikiem Claptonem.

W końcu dostał propozycję stałej pracy w studiu Decca Records. Do jego obowiązków należało "poprawianie" tego, co nie wyszło innym oraz dodawanie własnych partii, gdy potrzebna była druga gitara. Ponieważ pracy było bardzo dużo, to aby być w każdej chwili pod ręką... Page po prostu spał (zapewne przytulony do swojej gitary) w studiu. Stąd też mówiono o nim - "Jimmy na ziarnku grochu". Jak sam po latach wspominał, zdarzało się, że robił trzy sesje dziennie, piętnaście w tygodniu.

Ponieważ lista artystów, którym w tamtych latach pomógł jest tak długa, że niejednego z ją czytających mogłaby po prostu znużyć, to dla tzw. porządku, przypomnę tylko kilka nazw, nazwisk i tytułów. A zatem, Jimmy zagrał m.in. w utworach: The Who ("I Can't Explain"); The Kinks (pierwszy longplay); Marianne Faithfull ("As Tears Go By"); The Rolling Stones (albumowa wersja "Heart Of Stone"); Van Morrisona i Them ("Baby Please Don't Go" oraz "Here Comes The Night"); Brendy Lee ("Is It True") i Petuli Clark ("Downtown").

Natomiast w 1965 r. został zatrudniony przez menażera Stonesów - Andrew Loog Oldhama jako gitarzysta i producent w dopiero co powstałym Immediate Records, co sprawiło, że przyszło mu współpracować z Johnem Mayallem, Nico, Chrisem Farlowem i Erikiem Claptonem. Zagrał też na: słynnym singlu Donovana "Sunshine Superman"; w "Love Chronicles" Ala Stewarta i na debiutanckim długograju Joe Cockera - "With A Little Help From My Friends".

Warto też wspomnieć, że pod koniec 1964 r. Jimmy'emu Page'owi zaproponowano zastąpienie Erika Claptona w Yardbirds, ale ze względu na lojalność wobec przyjaciela odmówił. Ponowna propozycja jego zastąpienia pojawiła się w lutym 1965, gdy Eric przyłączył się do The Bluesbreakers Johna Mayalla, ale i wtedy odmówił, bo raz, zbyt dobrze zarabiał jako muzyk sesyjny, a dwa, bo wciąż męczyły go dolegliwości związane z mononukleozą. Stąd na wakujące stanowisko polecił... Jeffa Becka. Jak czas pokazał, ten ostatni nie zapomniał mu tego gestu i gdy później (16 maja 1966 r.) rejestrował swoje słynne "Becka Bolero" poprosił Page'a o udział w nagraniu.

I tak Jimmy spotkał się w studiu z Beckiem oraz z perkusistą The Who - Keithem Moonem, basistą sidemanem - Johnem Paulem Jonesem i klawiszowcem - Nickym Hopkinsem. Było to wydarzenie o tyle ważne, bo właśnie wtedy Page wpadł na pomysł założenia własnej supergrupy. Na razie jednak pomysł został tylko pomysłem.

Niewiele później (czerwiec 1966), ogłoszono że z The Yardbirds odchodzi jeden z ich filarów - basista Paul Samwell-Smith i wówczas, zapewne namówiony przez Becka, Page zdecydował się na stałe przyłączenie do tego zespołu. Tyle tylko, że aby mógł dalej grać na gitarze prowadzącej, dotychczasowy wioślarz grupy - Chris Dreja, musiał przerzucić się na bas. Dzięki temu, w pewnym momencie w The Yardbirds grało jednocześnie (co właściwie było wtedy nowością) aż dwóch solistów - Jeff Beck i Jimmy Page. I choć wydawało się, że powinno to za skutkować jakimiś świetnymi płytami, to niestety nic podobnego się nie stało.

W efekcie, z powodu braku sukcesu menedżer (niejaki Peter Grant) zdecydował, że... z powodu "nieokiełznania temperamentu", Jeff musi rozstać się z formacją. Zaraz potem Jimmy z uszczuplonymi do kwartetu Yardbirdsami nagrał album "Little Games" (67), który także nie zyskał popularności. A to sprawiło, że w 1968 r. odeszło z grupy dwóch oryginalnych jej członków: wokalista Keith Relf i perkusista Jim McCarty.

Tym sposobem na placu boju pozostali Page, Dreja i... podpisana wcześniej umowa na serię koncertów w Skandynawii. A z umowami jest tak, że jeśli się z nich ktoś nie wywiązuje, to musi płacić... To też sprawiło, że Jimmy zaczął gorączkowo rozglądać się za muzykami, którzy mogliby zastąpić Relfa i McCarty'ego. W pierwszej wersji, nowym bębniarzem Yardbirds miał zostać znakomity B.J. Wilson z Procol Harum, a śpiewakiem, młody i bardzo zdolny Terry Reid. Okazało się jednak, że pierwszy nie zechciał rozstać się ze swoją macierzystą formacją, a drugi był związany jakimś kontraktem.

W tej sytuacji, Reid polecił swojego znajomego, niemal nieznanego jeszcze wtedy wokalistę Roberta Planta, a ten z kolei zarekomendował swego kumpla, perkusistę - Johna Bonhama. A ponieważ w międzyczasie Dreja postanowił zostawić muzykę na rzecz fotografii, to do reanimowanych Yardbirds został ściągnięty dobry znajomy Page'a - John Paul Jones.

To co później nastąpiło jest już historią dobrze znaną. Próby; między 7 a 17 września dziewięć koncertów w Danii i Szwecji firmowanych oficjalnie nazwą The New Yardbirds; powrót do Wielkiej Brytanii; niemal natychmiastowe nagranie albumu (opartego głównie o repertuar ograny wcześniej w Skandynawii); oficjalna informacja o przyjęciu nowego (podpowiedzianego po części wcześniej przez Keitha Moona) szyldu - Led Zeppelin i wreszcie, 12 stycznia 1969 r. wydanie debiutanckiej płyty.

Czytaj także:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas