Reklama

Przewodnik rockowy: Brian Johnson - drugi po bogu

Choć w AC/DC Brian Johnson śpiewa od 32 lat, dla wielu fanów wciąż jest tym drugim, po tragicznie zmarłym Bonie Scotcie. Urodzony w Anglii Johnson 5 października kończy 65 lat.

Zazwyczaj jest tak, że frontmanem (lub jego damskim odpowiednikiem) zespołu rockowego jest wokalista (lub jego damski odpowiednik). Dzieje się tak z wielu powodów, ale przede wszystkim dlatego, że pieśniarz (lub jego damski odpowiednik), trzymając w ręku mikrofon, ma zdecydowanie największe szanse na utrzymywania stałego kontaktu z fanami, a także, nie będąc przywiązanym na stałe do jakiegokolwiek instrumentu, może się miotać po scenie, ile i jak chce. Tak jest zwykle, ale nie zawsze, bo trafiają się grupy, w których pierwszoplanową postacią jest któryś z grających w nich muzyków (lub - ale to bardzo rzadko - jego damski odpowiednik).

Reklama

Z racji trudności, związanych z bieganiem po estradzie z organami lub z zestawem bębnów, największe wśród nich szanse na gwiazdorzenie mają umiejący śpiewać gitarzyści prowadzący albo basowi (ale już nie kontrabasiści). Umiejący śpiewać! Wydawać by się mogło, że brak tej umiejętności, definitywnie odbiera szansę bycia numerem jeden (oczywiście, chodzi mi o popularność, a nie kwestię liderowania) tej czy owej formacji.

Robi, co może

Podejrzewam, że prawie każdemu, kto szczęśliwie przebrnął przez tę rozgrzewkę, może się wydawać, iż już wie, do czego, czy raczej do kogo zmierzam. I właśnie dlatego sądzę, że owych domyślnych czytelników mogę teraz dość mocno zaskoczyć, bowiem... dziś nie będzie o Angusie Youngu, czyli o głównym wioślarzu AC/DC, lecz o jego kumplu - Brianie Johnsonie!

O Brianie Johnsonie? No dobrze, ale skoro będzie o nim, a więc o typowym przecież wokaliście, to po co strzeliłem powyższy wstęp? Odpowiedź jest dość prosta. Bo Johnson jest bardzo rzadkim przykładem śpiewaka, który, mimo że robi, co może, wciąż pozostaje w cieniu innego muzyka z zespołu, w którym pracuje. Wszyscy bowiem wiemy, że dla wielbicieli AC/DC bogiem ich grupy jest właśnie Angus.

Brian Johnson pojawił się na tym łez padole równo 65 lat temu - 5 października 1947 r. Stało się to w miejscowości Dunston, w Anglii. Jego mama, Esther, z pochodzenia Włoszka o nazwisku panieńskim De Luca oraz tato, Alan, sierżant w armii brytyjskiej i górnik, po urodzeniu Briana sprokurowali sobie jeszcze trzy kolejne pociechy.

Po okresie zazwyczaj zwanym dzieciństwem syn państwa Johnsonów trafił do szkoły i do... harcerstwa (rzadkość u przyszłych rock'n'rollowców), w którym parokrotnie wystąpił w wystawianych przez druhów spektaklach teatralnych. Raz nawet, w ramach jednego z takich przedsięwzięć, miał okazję grania w telewizji! Mniej więcej w tym samym czasie chłopię przyłączyło się do miejscowego chóru kościelnego.

Gdy już załapał rock'n'rollowego bakcyla, zaczął się udzielać w lokalnych zespołach. Początkowo była to grupa działająca w Gobi Desert Canoe Club, a potem formacja Fresh.

Od 1970 r. Brian Johnson związał się The Jasper Hart Band, z którym wykonywał piosenki z musicalu "Hair" i z którego z czasem wykluł się kwartet o nazwie Geordie. Ten o dziwo dość szybko został zauważony, bo już pierwszy jego singel ("Don't Do That" - grudzień 1972 r.) dostał się na brytyjską listę przebojów. Zaraz potem na rynek trafił debiutancki album grupy ("Hope You Like It"), który sprawił, że stylizujące się na glam-rockową modę Geordie zaczęło konkurować z królującymi wtedy na tym rynku formacjami Slade, Mud i Sweet.

Wprawdzie późniejsze długograje z ich przebojowymi piosenkami nie zdobywały jakiegoś specjalnego rozgłosu, ale jeszcze dwa krótkograje (singelki) zyskały spore powodzenie. I tak, w kwietniu 1973 r. na listach zagościł brawurowy hit - "All Because Of You", w lipcu następny - "You Can Do It" (lub jak mi podpowiada pamięć - "Can You Do It"), a w sierpniu - "Electric Lady".

Potem było już trochę gorzej, ale wciąż nagrywali i koncertowali. W 1976 r., po wydaniu lp. "Save The World", Johnson porzucił Geordie, zamierzając podjąć karierę solową. Ponieważ ów plan nie wypalił, to korzystając z tego, że w międzyczasie poległo osierocone przez niego Geordie (z nowym wokalistą), postanowił skorzystać z okazji i uruchomił projekt Geordie II. Grupa działała od 1978 r. do roku 1980, kiedy to wiosną Brian przeniósł się do AC/DC.

Autostrada do piekła

Wydawało się, że po wielkim sukcesie albumu "Highway To Hell" australijskie, ale mające szkockie korzenie AC/DC, wjechało wreszcie na autostradę, którą już bez żadnych kłopotów pomknie prosto do nieba. Oczywiście rockowego nieba na ziemi. Niestety Szef Wszystkich Szefów zdecydował inaczej. Otóż 19 lutego 1980 r. w Londynie bardzo pijany ówczesny wokalista zespołu Bon Scott zasnął w samochodzie kumpla. Ten, Alistair Kinnear, zapewne też niebędący w pełni formy, pomyślał, że nie będzie dźwigał kolegi, więc zostawił go w aucie, a sam poszedł spać. Gdy rano, już przytomniejszy, wrócił do Bona, z przerażeniem stwierdził, że ten chyba nie żyje. Natychmiast pojechał z nim do szpitala, ale było już za późno. Lekarze stwierdzili, że Scott umarł, bo... udusił się na skutek zadławienia się własnymi wymiocinami.

Po pierwszym szoku i po krótkim okresie bicia się z myślami, czy się rozwiązać, czy jednak grać dalej, pozostali muzycy AC/DC postanowili, że się nie poddadzą i że zaczną poszukiwania kogoś, kto będzie umiał zastąpić Bona Scotta. Najpierw postawili na wokalistę grupy Crawler - Terry'ego Slessera, ale ten w końcu zrezygnował, bo postanowił iść "na swoje". Kolejny kandydat, niejaki Buzz Shearman, odpadł, bo nie do końca radził sobie z repertuarem Bona. Koniec końców, bracia Youngowie postanowili sprawdzić faceta, o którym już wcześniej słyszeli (nomen omen) od Scotta, że jest świetny. Ów nazywał się (co już wiemy) Brian Johnson. Potem poszło dość szybko: namierzenie faceta, zaproszenie na przesłuchanie oraz w jego wyniku uśmiechy na twarzach i decyzja - bierzemy go. Podobno już 1 kwietnia wszystko zostało ostatecznie sformalizowane.

Bilet na Bahamy

W tydzień później do rąk Briana Johnsona trafił bilet, dzięki któremu poleciał na wyspy Bahama, gdzie wraz z pozostałymi członkami AC/DC zabrał się do pracy nad nową płytą teraz już także jego zespołu. Johnson pomógł w dokończeniu komponowania utworów, nad którymi pracowali jeszcze z Bonem, napisał do nich teksty i nagrał wszystkie partie wokalne.

Efekt ich pracy 25 lipca 1980 r. trafił do sklepów jako "Back in Black". Następne 32 lata to pasmo czasem lepszych, a czasem gorszych longplayów, licznych przebojów i zawsze rewelacyjnych koncertów. A po obejrzeniu i przeżyciu kilku z nich, jestem przekonany, że to właśnie one sprawiały, iż mimo kilku momentów nieco słabszych fonograficznie, AC "piorun" DC, nigdy nie wypadło z najściślejszej światowej ekstraklasy.

Koncerty. Właściwie od lat zawsze takie same (nie myślę tu oczywiście o ich repertuarze), ale co z tego, skoro za każdym razem porywające. Wielka scena, mnóstwo świateł, nad sceną dzwon (do "Hells Bells"), za i nad nią armaty (do "For Those About To Rock (We Salute You)") oraz dmuchana, mająca wielkie niebieskie oczy Rosie (do "Whole Lotta Rosie"). Jest też zawsze potęęęężne nagłośnienie, które sprawia, że nawet niesłyszący czuliby potrząsającą ich ciałami pulsację basu i bębnów.

Ale to jeszcze nic, bo poza techniką, na estradzie mamy jeszcze szalonego Angusa Younga, który w szkolnym mundurku (ale już niestety bez tornistra) wariuje na scenie, chodząc oraz biegając w swój własny niezwykły sposób, który przy "Highway To Hell" przyprawia sobie sam(!) rogi i który zawsze (przy "The Jack") odstawia najbardziej seksowny męski striptiz w dziejach rocka. Dla spokoju bardziej purytańskich czytelników dodam, że (w przeciwieństwie do Ozzy Osbourne'a, który bezceremonialnie pokazuje publiczności to, co ma z tyłu najpiękniejszego) kończy go na zawsze efektownie ozdobionych slipkach. No i jeszcze oczywiście do tego gra na gitarze tak precyzyjnie i ekspresyjnie, że przy odrobinie wyobraźni można zobaczyć wskrzeszane przez jego palce skry.

Rozpisałem się na temat Angusa, bo wypadało mi jakoś wyjaśnić, dlaczego czasem energicznie łażący, a czasem biegający (np. gdy się rozpędza, aby skoczyć i... chwycić się przyczepionej do sercu dzwonu liny) Brian Johnson w żaden sposób nie może przyciągnąć na dłużej wzroku wpatrzonych w Angusa widzów. Choć dwoi się i troi (szczególnie w oczach nieco bardziej rozgrzanych alkoholem widzów), to i tak nie ma to szans. I żeby było jasne, on dobrze o tym wie.

To co przed chwilą napisałem, dotyczy też pozycji artystycznej Briana Johnsona w AC/DC. Bo śpiewając schrypniętym, brzmiącym jak szlifierka do metalu głosem, jest wokalistą bardzo dobrym, ale na pewno nie aż tak wybitnym, jak wybitnym (na skalę globalną) gitarzystą jest Angus Young.

PS. Tak naprawdę, o ile wiem, to w strukturze wielkiej firmy, jaką jest AC/DC, Johnson jest co najwyżej trzecim po bogu, bo za wszystkimi najważniejszymi decyzjami (m.in. finansowymi) dotyczącymi zespołu stoi, zazwyczaj niemal niezauważany... Malcolm Young.

Zobacz teledysk "Thunderstruck":

Czytaj poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego"

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: "Przewodnik..." | Brian Johnson | AC/DC | Angus Young | Young Malcolm
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama