Przewodnik rockowy: Blackmore's Night

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

Gdyby nie jubileuszowe wydawnictwo "A Knight In York", pewnie bym nie zauważył, że właśnie minęło 15 lat od debiutu jednego z najoryginalniejszych zespołów w świecie muzyki rockowej(?), popowej(?), folkowej(?), renesansowej(?), czy może nawet całkowicie niedefiniowalnej. A do tego dodam jeszcze, że owa publikacja, z jednej strony bardzo mnie ucieszyła, z drugiej, miałem cichą nadzieję..., że jej w ogóle nie będzie. Reasumując, jak Lech, jestem za, a nawet przeciw.

Ritchie Blackmore, Candice Night i nasz przewodnik rockowy - fot. archiwum autora
Ritchie Blackmore, Candice Night i nasz przewodnik rockowy - fot. archiwum autora 

O czym marzy mężczyzna, gdy w końcu, wreszcie, przestaje być dużym chłopcem? O robocie dającej takie pieniądze, że starcza na wszystko lub taką radość, iż się nie czuje, że pracuje; o pięknej, najlepiej sporo młodszej żonie, którą można się pochwalić innym samcom i wreszcie o przepełnionych radością pociechach. Oczywiście jeśli do tego nikt bliski nie choruje i nie jest się nieuleczalnym malkontentem - to można pomyśleć, a nawet powiedzieć - Jestem szczęśliwy!

14 kwietnia 1945 roku w Weston-super-Mare urodził się Richard Hugh Blackmore. Gdy Ritchie osiągnął 11 lat, tatko kupił mu gitarę akustyczną i zapisał na lekcje gry, które w dużej części poświęcone były muzyce poważnej. Jak się łatwo domyśleć, przyszły wirtuoz, słuchający już wtedy rock'n'rolla, w pewnym momencie znudził się ćwiczeniem klasyki i postawił na wioślarstwo elektryczne. Przez następnych 10 lat grywał z bardzo licznymi grupami. M.in. zaliczył formacje The Savages, którą dowodził Screaming Lord Sutch oraz The Outlaws, z którą nagrał swoją pierwszą płytę i z którą występował wraz z Jerrym Lee Lewisem i Gene'em Vincentem.

Później zaliczył jeszcze The Crusaders, zespół wspomnianego przed momentem Lewisa i malowniczych (za sprawą strojów) The Three Musketeers. W 1967 roku Blackmore dał się namówić na wejście do projektu o nazwie Roundabout, który po odbyciu trasy po Skandynawii został przechrzczony (skąd my to znamy - vide: Led Zeppelin) na... Deep Purple. Co było potem, wie (lub powinien wiedzieć) każdy fan szlachetnego rocka.

Gdy w 1975 r. Ritchie Blackmore, który w międzyczasie wdarł się do ścisłej czołówki gitarzystów świata (zdegustowany kierunkiem obranym przez Glena Hughesa i Davida Coverdale'a), postanowił odejść z Deep Purple, dobrze już wiedział, co i z kim będzie grał w niedalekiej przyszłości. I tak, na bazie amerykańskiej grupy ELF, wraz jej wokalistą - Ronnie Jamesem Dio, uformowali kwintet, który najpierw używał szyldu Ritchie Blackmore's Rainbow, a potem już tylko Rainbow. Co było potem, wie (lub powinien wiedzieć) każdy fan hard rocka.

W 1984 r., dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności (Ian Gillan rozstał się akurat z Black Sabbath, Jon Lord z Whitesnake, Ian Paice z Gary Moorem, a Roger Glover grał już w Rainbow), pojawiła się realna szansa reaktywowania Deep Purple. I, co tak naprawdę było wielką sensacją, jej nie zmarnowano. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do wielu innych odbudowywanych grup, muzycy Purpury postanowili wrócić nie tylko koncertami, ale także pełnowartościowym (nie składankowym) longplayem. I tak dostaliśmy "Perfect Strangers"! Co było potem, wie (lub powinien wiedzieć) każdy zainteresowany historią rocka.

 

W listopadzie 1993 r., niemogący się dogadać z nieznoszonym już wtedy przez siebie Ian Gillanem Blackmore nie wytrzymał napięcia i po raz drugi opuścił Deep Purple. Tym razem (jak na razie) na dobre. Podobno już wtedy myślał o graniu czegoś zupełnie innego, ale zmuszony kontraktem zaczął się rozglądać za muzykami, z którymi mógłby zarejestrować hardrockową płytę solową. Gdy ich znalazł (m.in. wokalistę Doogie White'a), wytwórnia wymogła na nim zgodę, aby projekt ukazał się pod sprawdzoną nazwą - Ritchie Blackmore's Rainbow. Prawdopodobnie to właśnie te naciski (mimo sporego sukcesu albumu "Stranger In Us All" i promującej go trasy koncertowej) sprawiły że niepokorny gitarzysta, postanowił wszystko, co dotąd grał, rzucić w diabły. A co było bardzo ważne (bo dodało mu wsparcie nie do przecenienia), miał już wtedy obok siebie anioła - piękną i jak się później okazało, bardzo zdolną autorkę tekstów i wokalistkę Candice Night.

Ritchie Blackmore poznał młodszą od siebie o 26 lat (ur. 8 maja 1971 r.) Amerykankę o polskich korzeniach podczas... meczu piłkarskiego(!), jaki 1989 r., w jej rodzinnym Nowym Yorku, rozgrywało Deep Purple z pracownikami miejscowej stacji radiowej. Candice najpierw dopingowała swoich przyjaciół (sama była wtedy dziennikarką owej stacji), a po spotkaniu podeszła do Ritchiego i poprosiła o autograf. Widać od razu wpadła mu w oko, bo ten poprosił ją o spotkanie. Te musiało być dla obojga bardzo frapujące, bo przeciągnęło się aż do następnego ranka, a od tej pory, demoniczny (bo noszący się zawsze na czarno) i często apodyktyczny Blackmore oraz bardzo sympatyczna blondynka stali się parą, która z czasem wspólnie zamieszkała. Wspominam o tym ze względu na fakt, że niezwykła kobieta, od czasu do czasu (starając się trafić do serca swojego mężczyzny), gotowała mu przysmaki i... przy tym sobie podśpiewywała. W pewnym momencie, zapewne już nieco głuchawy (40 lat w świecie mocnego rocka) Ryszard, usłyszał jej trele i zauroczony namówił ją, aby została wokalistką jego nowej grupy. Acha, dodam jeszcze, że zanim powstał ich duet, Candice znakomicie wykonała efektowną wokalizę w najlepszym utworze ze "Stranger In Us All", czyli w pieśni "Ariel".

Pod koniec wiosny 1997 r. zmaterializował się projekt, któremu Ritchie i Candice nadali romantyczną nazwę Blackmore's Night. Zaraz potem pojawiła się jego debiutancka płyta - album "Shadow Of The Moon". To co przyniósł, dla niezliczonych fanów supergitarzysty było totalnym zaskoczeniem. Bo oto zamiast ciężkich riffów i zjadliwych solówek na Stratocasterze (model elektrycznej gitary) Blackmore zaczął używać najróżniejszych strunowych instrumentów akustycznych. Ale to jeszcze nic, bo to, co znalazło się na tym bardzo dobrym zresztą krążku, było (z pozoru) o całe lata świetlne oddalone od dotąd kojarzonego z nim melodyjnego i perfekcyjnego metalu. Bo na longplayu dominowały nastrojowe pieśni zainspirowane muzyką renesansową i folkową! A wracają do owego, ukrytego w nawiasie "z pozoru", to wyjaśnię, że Ritchie Blackmore - czym się tu oczywiście chwalę - osobiście mi pokazał (w czasie ponad godzinnego spotkania-wywiadu), jak jest niedaleko od renesansu do np. "Smoke On The Water"!!! Candice też przy tym była!

Przez następnych 15 lat Blackmore's Night nagrało kilkanaście udanych albumów, opublikowało kilka DVD oraz zdobyło grono nowych, bardzo lubiących ich specyficzny repertuar fanów. Co ciekawe, mimo tej szokującej artystycznej wolty, prawdziwi miłośnicy talentu kompozytorskiego Ritchiego (wciąż komponuje wspaniałe tematy), jego stylu (jest jednym z najłatwiej rozpoznawalnych gitarzystów na świecie) i umiejętności (doskonała technika) wciąż go kochają oraz ganiają na jego występy, bo "drań", nadal będąc nieco nieobliczalnym, potrafi ni stąd ni zowąd zagrać na Stratocasterze. A jak już to zrobi - to ciarki murowane!

Zobacz Blackmore's Night w utworze "Under A Violet Moon":


Dodać trzeba, że Ritchie i Candice od 5 października 2008 r. są już małżeństwem (jego czwartym), że mają dwuletnią córeczkę o uroczym imieniu Autumn oraz pięciomiesięcznego synka Rory Dartanyan i że wciąż (ponad 22 lata!) się kochają. Są szczęśliwi, co widać, słychać i czuć! A co do wstępu, to dodam tu, że ponieważ w związku z macierzyństwem Candice przez pewien czas nie pojawiała się publicznie, to zaczęło się szeptać, że Ritchie kombinuje coś jako solista, a więc może wyda jakąś płytę hardrockową. Niestety, (mimo że obiektywnie świetne) "A Knight In York" ową nadzieję rozwiało.

No cóż - mówi się trudno i kocha się dalej!

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas