Reklama

Złapać granat i zgarnąć gażę

Bruno Mars "Doo-Wops & Hooligans", Warner

To mógł być popowy debiut nie z tej ziemi. Niestety po przebrnięciu "Doo-Wops & Hooligans" słuchacz minę ma raczej marsową.

Specjalistom od marketingu kończą się pomysły. Który to już raz namaścili nieopierzonego twórcę na nowego Michaela Jacksona? Ale tego wątku nawet nie podejmujmy, bo nie wystarczy, że wzorem Ne-Yo podsłuchasz intonacyjne patenty Mistrza. Trzeba mieć jeszcze jego hiper-miękkość i olbrzymią wokalną uniwersalność. A Bruno Mars męczy się, wije, przeżywa za miliony. I zaskakująco niewiele z tego wynika.

To już lepiej porównać go do Akona, co analogicznie jak Mars większość rzeczy przy utworach też robił sam i miał swoje pięć minut, kiedy to ze strachem otwierało się lodówkę, by sprawdzić czy aby nie przytula tam się do jogurtów albo nie ociera o marchewki. Bruno ma krótszą listę znanych współpracowników, choć i tak rzadko który debiutant może wpisać sobie w CV Seana Kingstona, Cee-Lo, Brandy, B.o.B, Traviego McCoya (z Gym Class Heroes) czy Flo Ridę. Za to możliwościami dysponuje o niebo większymi niż gryzący swój ogon niemalże od początku kariery Senegalczyk. Szkoda, że robi z nich nieodpowiedni użytek.

Reklama

"Doo-Wops & Hooligans" przypomina niedzielnego fana wyścigów, takiego, który na wszystkie konie postawi pieniądze, żeby tylko coś wygrać. Zbudowane na przygaszonych nieco deszczowym pianinem breakach "Just The Way You Are" wydaje się być pod Brytyjczyków. Ciepłe, akustyczne, pełne dyskretnych ozdóbek "Count on Me" to lizak dla amerykańskiej, wciąż przeżywającej folk krytyki. Zdarzają się rzeczy fajne, gdyż brudnej gitary, seksu, funku i niedzisiejszego brzmienia "Runaway baby" bez pochwały zostawić nie można, a pomysł wkomponowania dwóch wokali oraz instrumentów w dubową (czy raczej "dubowatą") przestrzeń "Liquor Store Blues" zrealizowano bezbłędnie.

Nie koniunkturalny ekelektyzm chcę piętnować, a raczej fakt, że większą część krążka zaadresowano cynicznie do młodych dziewcząt, co to mają serca pełne miłości, głowę napakowaną serialami, a pod ręką tatusiów z portfelami. Dla nich te łzawe ballady, to hotelowe, utopione w melasie reggae, te obciachowe weselne dzwony. Im Bruno obiecuje, że "złapie dla nich granat", "wskoczy pod pociąg", "przepłynie świat, by zabrać z mielizny w środku morza". A żaru i duszy w tym tak mało, że od razu wiadomo dlaczego Motown Records nie chciało podpisać z facetem kontraktu. Cóż, żeby trochę zarobić, zgarnąć nominację do rozmijających się z rzeczywistością nagród i wygryźć z paru stron kolorowych magazynów Jareda Leto najwyraźniej wystarczy.

4/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bruno Mars | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy