Ziemia obiecana
Łukasz Dunaj
Juliette Lewis "Terra Incognita", The End Records
Na początek wyznanie. Gdyby Juliette Lewis wyszeptała mi do ucha "Zostanę twoją squaw", dostałbym porażenia wigwamu. Ale zejdźmy na ziemię...
Właśnie na ziemię. Zgodnie z tytułem płyty, artystka porusza się tym razem po nieznanym sobie gruncie. I faktycznie, w porównaniu z "Four On The Floor" sprzed trzech lat, zmiany są zasadnicze. Juliette nie chce już być Iggy Popem w spódnicy. Aby uwiarygodnić swoją metamorfozę podziękowała za współpracę dotychczasowemu zespołowi The Licks i w poszukiwaniu nowej tożsamości związała się ze składem The New Romantiques. Z pewnymi obawami przyjąłem fakt, że producentem "Terra Incognita" jest Omar Rodriguez Lopez z The Mars Volta, który słynie z braku umiaru w swoich artystycznych ekscesach. Tym razem, może onieśmielony kontaktem z Lewis, schował się w cień i żadnej narkotycznej jazdy po bandzie nam nie zafundował.
"Terra Incognita" to mroczna podróż w głąb potarganej duszy aktorki, która aktorką chyba czuje się coraz mniej. Słychać, że dziewczyna grająca neurotyczne bohaterki "Urodzonych morderców", "Kalifornii" czy "Dziwnych dni", cholernie poważnie traktuje swoją przygodę z muzyką. To nie są wygłupy pokroju hiphopowej "kariery" zmanierowanego Joaquina Phoenixa czy piosenek Dona Johnsona sprzed lat. Lewis ma przede wszystkim charyzmę i osobowość, które sprawiają, że przy totalnym deficycie wyrazistych wokalistek rockowych (jak długo można bić pokłony przed PJ Harvey?), wyrasta na wielką postać.
Jej nowe piosenki nie są już skonstruowane wg słynnej receptury: "trzy akordy, darcie mordy". Pełno tu wielobarwnych brzmień, aranżacyjnych niuansów, a nastrojem dominującym jest kalifornijski, bo przecież nie krakowski, spleen. Gitary i klawisze toną w rozbuchanych aranżacjach, ale nie odbija się nam przerostem formy nad treścią, jak nieświeżym kebabem. Podstawową formą wypowiedzi Juliette Lewis są nadal surowe i piękne w swojej prostocie kompozycje.
Trudno nie zawisnąć do dołu głową słuchając doskonałego "Romeo", czasoprzestrzeń rozkosznie się zakrzywia przy psychodelicznym "Female Persecution" (jednak Omar...), zresztą większość materiału to równy, pełen emocji materiał. Trochę nie pasuje mi tylko "Uh Huh", który brzmi jak podkradziony z toaletki Sheryl Crow, ale na przeciwnym biegunie mamy wstrząsające bluesisko "Hard Lovin' Woman", w którym wydaje się, że Lewis ma na nazwisko Joplin. Janis Joplin. A pół-akustyczny finał "Suicide Dive Bombers" wybrzmiewa w głowie, jeszcze wiele minut po tym, jak się kończy.
Liczę na to, że po "Terra Incognita" kariera muzyczna Juliette Lewis przestanie być traktowana z przymrużeniem oka. Jeśli nie, Lewis wam to drwiące oko wyłupi.
9/10