Z zimną krwią
Jarek Szubrycht
Furia "Grudzień za grudniem", Pagan Records
Myślicie, że za oknem jest zimno? Posłuchajcie Furii. W sercach śląskich muzyków nawet w lipcu jest grudzień.
Furia zrobiła trochę uzasadnionego zamieszania w polskim metalowym undergroundzie wydanym w 2007 roku debiutem "Martwa Polska Jesień". Matka Natura jest jednak nieubłagana i po jesieni nadeszła zima - ich nowy album nosi więc tytuł "Grudzień za grudniem". Rzeczywiście, brzmi to jak grudniowy poranek. Nie w malowniczych górach. Żadnego słońca, sikorek i uśmiechniętych narciarek w kolorowych kombinezonach. Tylko stare, popękane domy, brud, smród, martwe kopalnie i zaspy czarne jak hałdy.
"Piekielnie ciepły w dłoniach / Śnieg czarny jak węgiel Ślonska [pisownia oryginalna - red.] / I w oczy ołów lany / Dymem hut chłodzony skwierczy" - oto jest piekło Furii. Żadne wymyślne podziemne krainy, żadne mitologiczne kreacje. Zero kostiumów, łacińskich cytatów i wymyślnych rekwizytów. To black metal, ale pozbawiony Boga, przeciw któremu mógłby się buntować i Szatana, z którym mógłby wchodzić w sojusze. Ich nienawiść nie ma celu, niczego nie załatwia, nie służy żadnej sprawie. Muzycy Furii dzielą nią demokratycznie wszystkich, cały świat, nawet samych siebie.
Furia to surowe, męskie, brutalne granie. Ale nie tylko. Proporcje pomiędzy złem wcielonym, a po prostu dobrą muzyką zostały tu odpowiednio wyważone. Bo mizantropia swoją drogą, ale słychać też, że kwartet ma wyobraźnię i niemało potrafi. Co udowadnia choćby w licznych epizodach akustycznych, albo kiedy zwalnia na chwilę kroku i gitarzyści mają czas i miejsce, by z chaosu dźwięku wysupłać kilka zgrabnych i melodyjnych riffów. Owszem, porównania - chociażby z Shining - nasuwają się same, ale w tej muzyce trudno o absolutnie oryginalną formę. Najważniejsze, że oryginalne są emocje.
8/10