Warpaint "Warpaint" (recenzja): Nudzić się czy marzyć?
Paweł Waliński
Cztery lata po debiucie na okazję którego klaskali wszyscy zachodni i rodzimi recenzenci, Warpaint prezentują swój drugi album. Czekać było warto.
Dlaczego? A dlatego, że choć Warpaint nie grają w sumie niczego szczególnie odkrywczego, nieraz krocząc ścieżkami wytartymi choćby przez Blonde Redhead (nie mówiąc już o zupełnych klasykach psychodelicznego/dream popu), to oddać im trzeba, że wszystko w ich muzyce jest na swoim miejscu, że mają niebywałe wyczucie aranżacyjne i potrafią komponować naprawdę dobre numery.
Dowodem tu choćby "Love Is to Die" z wdzięcznie połamanym pochodem akordowym, bardzo ładnie wytrącającym słuchacza z błogiego dreampopowego zamyślenia. I pod tym znakiem stoi cały album. Pejzażowe, pastelowe frazy, z rozmytymi gitarami powoli budują nastrój, który nagle zakłóca wyróżniający się, czasem całkiem przebojowy refren. Zgodnie z dreampopową tradycją, robią tu też wokale. Trele duetu Emily Kokal/Theresa Wayman są czarujące, choć nie pchają się na pierwszy plan, przez co muzyka ma dużo - zamglonej, a owszem, ale zawsze - przestrzeni.
To, co na drugim albumie pokazują Warpaint stoi w opozycji do prostych indie-popowych rozwiązań. Przy kolejnych odsłuchach ujawniają się coraz to nowe niuanse. Niby prosta muzyka okazuje się całkiem inteligentnie rozbudowaną konstrukcją. To fajne zjawisko w dobie, kiedy bardziej mainstreamowy indie pop (mainstreamowy indie pop? - ale jak inaczej nazwać?) idzie w proste formuły, stawia na płytką i powierzchowną przebojowość. Gdzie inni taneczni i skoczni, tam Warpaint eleganckie, niespieszne i powłóczyste.
Oczywiście muzyka to trochę damska (zwolennicy gender ostrzą noże) i trzeba być jednak fanem gatunku, inaczej wynudzimy się przy Warpaint setnie, ewentualnie użyjemy go jako ambientu. Nie zmienia to faktu, że laski mają niesamowitego flowa, poruszając się gdzieś na granicy jamu, dryfując intuicyjnie. Dobrze wypada też produkcja, którą zajęli się tędzy fachowcy: Flood (U2 anyone?) i Nigel Godrich (Radiohead).
"Warpaint" to też album niesamowicie spójny. Do tego stopnia, że niektórzy piszą o nim jako o nieznośnie monotonnym. Ja pozostanę przy słowie "spójność", bo przy takiej ilości fajnych melodii nudzić się nie sposób. Prędzej marzyć. Nawet jeśli zdarza się tu kilka wypełniaczy. I może się szanowny Pitchfork piórem Iana Cohena wyzłośliwiać, jakoby płycie brakowało groove'u, jakoby nie bujała i nie zarzucała na słuchacza szczególnej przynęty, ale przecież właśnie o to chodzi, czyż nie? Że nie każda płyta w ramach indie-popu musi koniecznie spełniać czysto popowe oczekiwania. Jeśli nie spodziewamy się prostych rozwiązań, parkietowych bangerów, a jednocześnie cenimy sobie subtelność, umiejętność budowania nastroju i piękno harmonii, "Warpaint" z powodzeniem zaspokoi potrzeby naszych uszu i serc. Album to zdecydowanie niewybitny, ale również zdecydowanie przyjemny i udany.
Warpaint "Warpaint", Sonic
7/10