Reklama

U.D.O. "Touchdown": Gra na własnym boisku [RECENZJA]

Nawet jeśli na zdjęciach promujących "Touchdown" U.D.O. wyglądają, jak gotowi na najsroższą z konfrontacji, fakty są takie, że grają na własnym boisku, w samym środeczku swojej strefy komfortu. I grają tym razem lepiej, niż w kilku poprzednich meczykach.

Nawet jeśli na zdjęciach promujących "Touchdown" U.D.O. wyglądają, jak gotowi na najsroższą z konfrontacji, fakty są takie, że grają na własnym boisku, w samym środeczku swojej strefy komfortu. I grają tym razem lepiej, niż w kilku poprzednich meczykach.
Udo Dirkschneider stoi na czele grupy U.D.O. /Frank Hoensch/Redferns /Getty Images

Przy każdym tekście o Udo Dirkschneiderze powtarzam tę samą, moim zdaniem zawsze śmieszną, anegdotę. Tę mianowicie, że Joey DeMaio, basista Manowar rzekł kiedyś, że nikt na świecie nie ma bardziej metalowego imienia i nazwiska, niż Udo właśnie. Taka pochwała od rdzenno amerykańskiego wikinga to istne namaszczenie - nie, żeby go nasz niewysoki Niemiec potrzebował - ale i też pewnie sójka wbita w bok innego metalucha o wybitnie gatunkowym nazwisku, a mianowicie Sigurda Wongravena, lepiej znanego pod sceniczną ksywą "Satyr".

Reklama

Biegnąc jednak do meritum, jak footballista do przyłożenia (hue hue), niczym zawodników przeciwnej drużyny omijając fakt, że wyglądająca jak z gry "Blood Bowl" piłka na okładce jest po prostu koszmarna, wypada zrazu stwierdzić, że "Touchdown" to jedna z bardziej udanych pozycji w dyskografii grupy. Nadal jest to oczywiście teutoński metal, a więc coś, co raczej niż skalpelem, wycina się z klocka stępionym zardzewiałym tasakiem. I nawet jeśli pierwszy numer, "Isolation Man", startuje perkusyjną galopadą i solówką będącą ewidentnym puszczeniem oka do "Painkillera" Judasów, ta germańska siermięga daje się zrazu wyczuć. 

Ale i to jakiś tam urok ma, a zatem również owego amatorów. Brawo za solówkę, mniej za tępawe riffy gitary rytmicznej. Siermięga już niewysubtelniona judasowskim soundem znaczy "The Flood". Ale jak nie dać się porwać prostocie i melodyce refrenu? Szczególnie, że za numerem stoi gruba życiowa historia, taka mianowicie, że Sven Dirkschneider, perkusista formacji i syn lidera ledwo uszedł z życiem, kiedy dwa lata temu powódź zalała jego mieszkanie.

"The Double Dealer's Club" to już pokaz, jak pisać proste, zwięzłe heavy/power metalowe petardy. Znów bardzo fajny refren. "Fight for the Right" - kolejny numer z życiowym tekstem. Otóż gitarzysta Andrey Smirnov, Rosjanin, mieszkający w Ukrainie, tuż po eskalacji inwazji rosyjskiej dwa lata temu, ledwo umknął z rodziną do Niemiec. To numer właśnie o tym, a jednocześnie dowód, że mariaż muzyki klasycznej (w tym przypadku mozartowskiego "Marszu tureckiego") z metalem to zawsze błąd i należy się zań dół z wapnem. 

Ale warto przeczekać, jeśli w nagrodę dostaje się coś tak sowizdrzalskiego i przebojowego, jak następujący po nim "Forever Free". I ten rycerski refren! Oj, będzie w niejednym domu śpiewane po kilku piwach. I tak, w kratkę, z przewagą fajnego, idzie ten album praktycznie do końca. Dodatkowe brawa za riff w "Better Start to Run".

A jak sam Udo? Jak zwykle. To znaczy jak Elmo z Ulicy Sezamkowej po przedawkowaniu metamfetaminy (co oczywiście nasza redakcja odradza), szalejący gdzieś między innymi pluszakami. Czyli wszystko jest na swoim miejscu. A czasem dobrze, jak wszystko jest na swoim miejscu. Bo czasem za mało rzeczy jest na swoim miejscu. Udo na swoim miejscu zdecydowanie jest. Bardzo udana, bardzo pocieszna płyta.

U.D.O. "Touchdown", Warner Music

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: U.D.O. | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy