The Damned "Darkadelic": Nadal śmieszą, tumanią i straszą [RECENZJA]
Paweł Waliński
The Damned dowodzą, że tam gdzie inni rozbijają się o nastrój i brzmienie epoki, oni potrafią doskonale się zaadoptować. Nawet w 47. roku kariery.
Zacznijmy od ciekawostki. The Damned byli pierwszym punkowym zespołem z Wielkiej Brytanii, który: nagrał singel, nagrał płytę, trafił na brytyjskie listy przebojów i pojechał na trasę w USA. Czyli tak, zdążyli przed Buzzcocks, The Clash czy U.K. Subs. Potem nieraz się przeobrażali. A to badali wody gotyckie, a to szli w psychodelię albo post-punk. A po drodze jeszcze, wczesnymi nagraniami, mocno zainspirowali amerykańską scenę hardcore'ową. Kawał dobrej roboty. A najwyraźniej nadal im mało, bo "Darkadelic" dowodzi, że grupa jest nadal w całkiem niezłej formie. Na pewno lepszej, niż na ich poprzednim nagraniu, pochodzącym z 2018 roku "Evil Spirits".
Nie ma tu wymyślania na nowo koła. Styl The Damned, mimo wszelakich ich przeobrażeń, jest łatwo rozpoznawalny, robi robotę i nie ma sensu naprawiać niezepsutego. W tym przypadku mamy do czynienia z puszczaniem oka do okresu, kiedy wychodząc z post-punka zespół taplał się w gotyckiej psychodelii. Słychać to choćby w takim "Western Promise", które brzmi jakby na sesję nagraniową Roya Orbisona i The Cult ktoś przyciągnął jakiegoś upalonego wirtuoza organ Hammonda.
Podobnie w "Wake the Dead", o którym sami zainteresowani mówili, że mieli na celu "dać fanom cholernie mocny numer, gdyby potrzebowali takowego na pogrzeb". Dużo tu ducha tak rocka garażowego z lat sześćdziesiątych, jak i The Doors, a nawet wcześniejszej tradycji crooningu - to głównie za sprawą jak zwykle niezawodnego Dave'a Vaniana, który z wiekiem nic nie traci z umiejętności dowożenia melodramatycznych barytonowych wokali.
Fajnym jest, że u progu siedemdziesiątki obaj oryginalni członkowie formacji (poza Vanianem także Captain Sensible) zachowują taką dziarskość, jaką słyszymy w "Motorcycle Man". Drugi z wymienionych nadal jest również absolutnym profesorem sfuzzowanej gitary, czesząc takie riffy, za które młodsi abiturienci gotyckiego punka daliby się pokroić zardzewiałym tasakiem. Ale nawet nie w samych riffach siła, tylko w tym, jak świeżo i zręcznie brzmią te numery.
Trudno tu właściwie znaleźć jakikolwiek kiks. Kto nie zakocha się w takim czarującym surfową gitarą "Girl I'll Stop at Nothing" od pierwszego odsłuchu zasługuje na jakąś karną rockową reedukację. Wisienką na torcie jest "Leader of the Gang", pierwsza bodaj jaką słyszę piosenka o spektakularnym upadku Gary'ego Glittera, którego kiedyś znaliśmy jako wielką gwiazdę glam rocka, a później poznaliśmy jako niebezpiecznego drapieżcę seksualnego i pedofila.
"Darkadelic" to absolutnie świetny, żwawy materiał, w którym odnajdą się nie tylko starzy fani zespołu, ale z uwagi na niski próg wejścia i bezczelną wręcz melodyjność, praktycznie każdy, kto lubi trochę mroczne, osadzone w punku, czerpiące z psychobilly (którego fundamenty przecież u boku The Cramps i The Meteors stawiali właśnie The Damned) granie, z pełnią rockowej dezynwoltury. Gdyby wszyscy ludzie u progu siedemdziesiątki mieli taki mental, jak The Damned, świat byłby zdecydowanie lepszym miejscem.
The Damned "Darkadelic", Mystic
7/10