Soniczna degrengolada

Dominika Węcławek

King Cannibal "Let the Night Roar", Ninja Tune/ Isound

King Cannibal "Let the Night Roar"
King Cannibal "Let the Night Roar" 

Najpierw sprawi, że zabraknie wam tchu. Potem wprawi wnętrzności w niemożliwe do zniesienia wibracje. Na koniec wyrwie wasze mózgi i posieka na kawałki. A wszystko za pomocą muzyki. Nadchodzi King Cannibal.

Bywalcy klubów i festiwali dobrze poznali tego pana. W tym roku nawiedził Polskę już dwukrotnie. Teraz wreszcie można go zaprosić pod strzechy. Bez obaw, studyjne oblicze jednego z restauratorów drum`n`bassu, tudzież wizjonerów dubstepu jest znacznie grzeczniejsze. Mimo wszystko radziłabym schować kryształy do piwnicy, a nuż nie wytrzymają natężenia niskich tonów.

Choć za pomocą domowego sprzętu znacznie trudniej jest uzyskać efekt tanecznej rzeźni, tym razem udało się. Według samego twórcy "Let the Night Roar" to drone techstep, mniejsza jednak o przynależność gatunkową - najważniejsze, że debiutancki krążek podopiecznego Ninja Tune brzmi bardzo świeżo, a jeśli już miałabym go do czegoś przyrównać, to najprędzej do twórczości The Bug. O ile jednak Kevin Martin chętnie zaprasza gości, zapełniając swoje utwory frazami ragga, o tyle King Cannibal stawia raczej na instrumentale. Oczywiście te nieliczne momenty, kiedy słyszymy wokal Sashy Perera z Jahcoozi, czy też Daddy'ego Freddy'ego są świetne, ale jedynie podkreślają, że na tym albumie chodzi o coś innego niż słowa.

Klimat horroru przyszłości sukcesywnie kreowany jest przede wszystkim za sprawą działań producenckich. Zamiast przewidywalnej perkusyjnej siekanki i syntetycznego basu, emitowanego przez cały czas trwania kolejnych kawałków, dostajemy przejścia i zmiany motywów brzmieniowych. Raz obezwładnia nas rytm, za chwilę przytłacza ciężka, mroczna przestrzeń. Są chaotyczne momenty, w których za stopy czy werble służą krótko przycięte sample wokalne i chwile, gdy zapada niepokojąca cisza.

Pomimo obecności na krążku utworów sugerujących związki Cannibala z muzyką jamajską - jak "Virgo", z zarysowaną jedynie, dancehallową strukturą rytmiczną, na której sprawnie porusza się Face-A-Face - nie ma tu miejsca na jedną miłość, słońce i chwalenie Jah. Jest za to brud, zło i przemoc. Nerwowe urywane oddechy, elektroniczne zgrzyty, łomot i jęk. Mroczny, industrialny futuryzm utworów takich jak "Colder Still" przyprawia o ciarki, a bogate dźwiękowo, bardziej przyjazne imprezowiczom "Flower Of Flesh And Blood" wcale wiosny nie czyni. Król Kanibal swym debiutem sieje na parkietach zniszczenie i - zgodnie z tytułem- pozwala nocy ryczeć. Czasem straszno być razem z nim, ale bez niego to już w ogóle koszmar.

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas