Pierwszy pośmiertny album Króla Popu to wielka gratka dla fanów. Przygotowano frapujące, ale też bardzo nierówne wydawnictwo.
Jackson znów zachwyca niepodrabialną techniką śpiewania - jedyne w swoim rodzaju dyszenie, stęknięcia i okrzyki, wybijają rytm melodyjnych piosenek, z których kilka już na stałe zagości w moim odtwarzaczu mp3. "Michael" nie jest jednak albumem na miarę oczekiwań.
Wystarczy rzucić okiem na listę utworów, by się przynajmniej zdziwić. Na pierwszego singla z albumu, szumnie anonsowanego jako kolejne wielkie dzieło Jacksona, wybrano piosenkę... Akona - utwór, który na dodatek aż taką nowością nie jest, bo wcześniej wyciekła jego surowa wersja. Mamy na płycie również kompozycję Lenny'ego Kravitza, a także jeden cover ("Behind The Mask", z repertuaru Yellow Magic Orchestra). Większość utworów powstała po wydaniu "Invincible" (2001 rok), ale znalazły się tu także piosenki z lat 80. Mimo że miały być "nigdy wcześniej niepublikowane", to przecież "(I Like) The Way You Love Me" wydano w 2004 roku na składance "The Ultimate Collection".
Jak na dłoni widać więc, że do tej płyty brakuje klucza, motywu spajającego kolejne piosenki. Wbrew zapowiedziom nie jest to wybitne dzieło Michaela Jacksona, którego nie zdążył wydać, a jedynie składanka dedykowana jego pamięci - to jednak duża różnica.
Takie wrażenie pogłębia dodatkowo jakościowy rozrzut poszczególnych numerów. Mamy tu na przykład znakomity "Monster", z gościnnym udziałem 50 Centa - ta dynamiczna, pulsująca piosenka, przypomina nam, dlaczego właśnie Michaela uważa się za króla muzyki pop.
Dobre wrażenie robią również wspomniane kompozycje Kravitza i Akona, w których Jackson umiejętnie się odnalazł (ale, powtarzam, to nie są jego piosenki i ich obecność na płycie budzi wątpliwości - można było na przykład poczekać z nimi na planowany longplay z duetami MJ). Na drugim biegunie mamy natomiast takie utwory, jak "Hollywood Tonight" czy "Best Of Joy", sprawiające wrażenie zbyt niedoskonałych, jak na znany perfekcjonizm Jacksona.
Powraca zatem pytanie, czy słusznie wydano piosenki niedokończone lub wręcz porzucone na zawsze jako niedostatecznie dobre?
Warto jednak pamiętać, że niezależnie od tego, co zostanie opublikowane na kolejnych sześciu (?) pośmiertnych albumach Jacksona, opinia o jego geniuszu uszczerbku przecież nie dozna. Może jednak warto bezczelnie przekopać się przez jego szuflady w poszukiwaniu takich perełek, jak "Monster"? Nawet kosztem pojawienia się w obiegu piosenek, które na kolana nie rzucają?
6/10