Rzut mięsem
Daniel Wardziński
Slaughterhouse "welcome to: OUR HOUSE", Universal
Kiedy w 2008 roku Royce Da 5'9", Crooked I, Joell Ortiz i Joe Budden zawiązali współpracę w ramach nowej supergrupy, sceptycy żartowali, że przedrostek "super" jest odrobinę na wyrost. Na pierwszym albumie zatytułowanym po prostu "Slaughterhouse" czterej raperzy brzmieli jakby się ze sobą ścigali. Na drugim, wydanym już w wytwórni Eminema, brzmią jakby progres wygenerowany przez ten wyścig przerósł czyjekolwiek wyobrażenia.
Liryczna rzeźnia jaką urządzili sobie tutaj czterej MC's, raz za razem serwuje pełnokrwiste porcje rapowego mięcha. Z drugiej strony często zapakowane ono jest w plastikowe pojemniki, przez co potem nawet w najbardziej krwistym steku odczuwa się irytujący posmak popkultury. Nie jest to na szczęście przypadek analogiczny do "Radioactive" Yelawolfa, położonego przez tragiczną produkcję wykonawczą Marshalla Mathersa, ale zdarzają się momenty przy których irytacja sięga zenitu.
Każdy z członków grupy ma już za sobą epizod w dużej wytwórni. Może dlatego zbawczy wpływ Eminema wydaje się nie być tutaj tak silny jak w przypadku debiutanta z Alabamy. To oczywiste, że puszczając płytę w grupie wydawniczej Dre i Eminema trzeba się liczyć z silną presją na dostosowanie muzyki do szerszego grona odbiorców. Zdaje się, że sami autorzy zdali sobie z tego sprawę i zdołali z powyższego zadania wybrnąć w niezłym stylu. Już otwierający album numer tytułowy z gościnnym udziałem nowej pierwszej damy obozu - Skylar Grey pokazuje, że wers "I just want to be the illest MC/ at the same time be as real as can be" można traktować poważnie. Słuchając drugiego LP grupy ma się wrażenie, że poszukiwanie jednej słabej linijki jest daremnym wysiłkiem.
Po raz kolejny rzeźnicy nie postawili na oczywiste rozwiązania muzyczne starając się iść we własnym kierunku, kreując swoją własną elektroniczną stylistykę upstrzoną dziwacznymi perkusjami i niestandardową rytmiką. Nie oszukujmy się - wiele razy słuchając marzy się o tym, żeby tych wariatów posadzono na dobrze dobranych bitach w wersji "classic". Z drugiej strony, choć zdarzają się czerstwe suchary jak żenujące "Throw That" T-Minusa czy pasujące bardziej do Justina Biebera "The Other Side" J.U.S.T.I.C.E. League, to w stosunku do pierwszego albumu eksperymenty są jakby bardziej przystępne i trafione. "Coffin" z Busta Rhymesem niesie chorą energię, "My Life" jest kontrowersyjne (korzysta ze starego euro-dance'owego hitu niejakiej Corony), ale faktycznie przebojowe, a partia Crookeda to arcydzieło.
Kobiecy wokal buduje niesamowity nastrój jednego z moich faworytów na albumie - "Flip A Bird", a "Goodbye" wyprodukowane przez Bo1-da w połączeniu z niesamowicie szczerymi zwrotkami to gwarantowane ciarki na plecach. Dobrą reklamą materiału jest też singlowy "Hammer Dance" na hipnotyzującym bicie AraabMuzik.
"Hip-hop's community - we blast the neighbours" nawija Joell Ortiz. To tylko jeden z miliona punchline'ów, które nadają się do cytowania w recenzjach i nie tylko. Co ciekawe na pierwszy plan wychodzą właśnie Ortiz, oraz Crooked I. Ten ostatni osiągnął na tym materiale życiową formę. Poprawił się odstający przeważnie od reszty Joe Budden. Royce nie daje z siebie maksa, ale to i tak wystarczy by miażdżyć. Nikt nie gryzie się tutaj w język i się nie oszczędza. "Friendly competitions" sprawia, że liryczny poziom tego materiału jest poza zasięgiem 99% amerykańskich raperów. Serio. Nawet Eminem nie jest w stanie zepchnąć ich w cień. Kiedy w "Our Way" rozliczają się z wszystkimi, którzy wieszczyli im dożywotnie egzystowanie w undergroundzie uśmiech pełen uznania ciśnie się na usta. "welcome to: OUR HOUSE" nie jest albumem idealnym, ale nie znajdziecie w tym roku innego, który zaserwuje wam taki huragan krwiożerczych linijek, które sprawiają, że bardzo nie chcesz być ich adresatem. Dobra rzeźnicka robota.
7/10