Dziwny ten kompas. Magnetyzuje swojego użytkownika i pokazuje wiele kierunków naraz. Jamie Lidell jest tak pomysłowy i wszechstronny, że aż rodzi się w człowieku potrzeba czegoś prostszego.
Pisać o nowym dziele Lidella, oznacza tak naprawdę myśleć na głos, prowadzić ze sobą dyskusję, ba, co chwila zaprzeczać własnemu zdaniu... Można sugerować, że Brytyjczyk nagrał najbardziej osobistą płytę w karierze, nie przejmował się właściwie nikim i niczym. Ale jaki to ma sens, skoro będący dziwnie na czasie z trendami "Compass" jest pokłosiem spontanicznych nagrań, zarejestrowanych przed kilkoma laty z gwiazdą alternatywy Beckiem? Swój wyraźny ślad odcisnęło tu zresztą wielu artystów, z bardzo różnych muzycznych bajek - perkusista James Gadson grywał z Quincym Jonesem i Marvinem Gayem, Chris Taylor z Grizzly Bear oraz Pat Sansone z Wilco zaproponowali z kolei nowe spojrzenie na folk rocka.
Mocny, brawurowy jak tylko być może głos gospodarza przedziera się zatem przez czarne rytmy, przefiltrowane przez białą wrażliwość. Zmodyfikowany elektronicznie zaśpiew spotyka się z potężnym groovem, któremu żadne syntetyczne przeszkadzajki niegroźne. Jamie jest taki od dawna, dzięki niemu dowiadujemy się, co dzieje się, kiedy człowiek zaangażowany w tworzenie IDM, ambitnej i wbrew nazwie zupełnie nietanecznej elektroniki, bierze się za funk i soul. "Bez funku, to jak oglądanie filmów złożonych z samych efektów specjalnych" - powiedział o swojej muzyce w jednym z tegorocznych wywiadów.
Odessanie dużej części żywego pierwiastka z tak ewidentnie organicznych gatunków nie szkodzi im. Zwłaszcza, że żadna to dekonstrukcja czy wiwisekcja. Owszem, coś zazgrzyta groźnie, wkradnie się przester, przemknie aranżacyjne tornado, ale artysta przede wszystkim dobrze się bawi i pozwala na to słuchaczowi. Chwytliwe "Your Sweet Boom" czy "Enough's Enough", brudny "The Ring" potwierdzają tę tezę. "I Wanna Be Your Telephone" sugeruje jak mogłoby brzmieć "I Can't Dance" Genesis, gdyby Phil Collins był nieco odważniejszy. "Gypsy Blood" powinien natomiast sygnować Timbaland, ale wpadł w rutynę, rozprzedając całą swoją kreatywność.
Wbrew pozorom "Compass" nie jest jednak lekki i sympatyczny. Jest sękaty, intensywny, wręcz osaczający słuchacza. Autor pracując nad nim przechodził fatalny okres w życiu, walcząc z nałogami, rozstając się z ukochaną, zmieniając miejsce zamieszkania. Wersy "Tyle we mnie widzisz, a ja widzę, że nic nie zostało" nie wzięły się znikąd. Nawet niewinne numery potrafią drasnąć. Pełne napięcia "You Are Waking", przemarznięte "Coma Chameleon", do kości odarte z mięsa "You See My Light", czy potępieńcze "Big Drift" trzęsą odbiorcą, burząc dobry nastrój.
Lidell jest nadludzko sprawny, gdyż takim właśnie trzeba być, żeby stając w absurdalnym rozkroku nie upaść na twarz. Przypomnijmy - facet z wytwórni Warp zanurzył się w klimatach Motown, by wykonać krok w stronę katalogu Bloodshot. Podziwiam, bo nie mam wyboru, ale przy całym tym gadaniu o dojrzałym artyście i wizjonerze, chętniej wracać będę do "Multiply". A że po "Compassie" uchodzi za zestaw przyjemnych, błahych piosenek, dobrych co najwyżej dla syna Becka? Nie szkodzi.
7/10