Rosanne Cash "The River & the Thread" (recenzja): To się ma w genach
Paweł Waliński
Ojciec dla przyjemności strzelał do ludzi w Reno, wchodził w pierścienie ognia i kroczył po linie. Ona jest znacznie spokojniejsza. Nie znaczy, że nie wie o co chodzi w muzycznym biznesie.
A ten eksploruje od wielu, wielu, lat, bo kariera Rosanne Cash zaczęła się pod koniec lat 70., kiedy córka Czarnego Kowboja i jego pierwszej żony, Vivian Liberto Cash Distin, wydała płytowy debiut. Że niedaleko pada jabłko od jabłoni, to znalazła się oczywiście w okołocountry'owych klimatach, choć podobnie jak i staruszek, lubiła często poza stricte country'owe poletko wychynąć. I dobrze. Bo można u niej usłyszeć i ukłon do popowej publiczności, i żywcem z murzyńskiej (afroamerykańskiej?) chaty wyciągnięty blues, czy roots, i rocka, i folk. Nie do tego stopnia, żeby ją to z country'owej matni wyganiało, ale zawsze...
W latach 80. Rosanne dochrapała się nawet całkiem pokaźnego artystycznego i komercyjnego sukcesu, a jej piosenki podczas sianokosów nucił niejeden trzymający w ustach słomkę kowboj. Do nas z przyczyn oczywistych nie dotarła: raz, że PRL, dwa że w kwestiach muzycznych Atlantyk wydaje się czasem być dystansem nie do pokonania. I jak do nich nie trafia gros naszej muzyki rockowej, do tablicy wywołując choćby brit pop, tak największe gwiazdy amerykańskiego country, które pod względem sprzedanych płyt Arctic Monkeys wciągają nosem, są dla nas zupełnie nieznane. Takie życie. Taka karma.
Co na płycie? Rosanne Cash zjeździła ostatnimi czasy większość (da się!) południa USA, zbierając obrazy, melodie, tematy, natchnienie. Można więc ze spokojnym sumieniem rzecz, że jest to album drogi. Plus trochę historii, trochę smaczków z krainy, gdzie kurczaki Colonela jedzą w domu, w kufrze mają spiczaste białe kaptury, a w szafie kilkanaście par ogrodniczek. Jest to też album nagrany przez dobiegającą sześćdziesiątki kobietę. Dobiegającą sześćdziesiątki, więc - ex definitione przecież - życiowo mądrą. I mądrość ową słychać, bo pani Cash nie udaje wzorem nawróconej ostatnimi czasy na country Sheryl Crow, czy ratującej się weganizmem i chirurgią Shanii Twain, podlotka, tylko uczciwie śpiewa o tym, o czym kobita po przejściach śpiewać powinna.
Album skomponowała razem z obecnym mężem i - w ramach country - wielce szacownym producentem nagrań (m.in. Loudon Wainwright III, Willie Nelson, Dolly Parton, czy Elvis Costello), Johnem Leventhalem. Pełno tu bardzo fajnych bujających melodii, czerpiących ze wszystkiego co w transoceanicznej muzyce najlepszego, ale i nie stroniących od podjazdów rodem z antycznych już dziś power ballads. W głosie Cash słychać tak mądrość wieku, jak i pewną - genetyczną zapewne - zadziorność. W sympatycznych z reguły, ale i przepełnionych melancholią aranżacjach opisuje peregrynację do grobu Roberta Johnsona, tragedie kobiety, która straciła męża w wojnie secesyjnej, rozkminia genealogię własnej rodziny i własne życiowe rozterki.
"The River and the Thread" to doskonała okazja, by przekonać się do country. Nie tego z przedrostkiem alt-. Nie tego pomieszanego z nie wiadomo czym. Klasycznego. Które uważane za prostackie i wulgarne jest u nas często niedoceniane. A prawda jest taka, że z country, jak ze wszystkim. Zdarzy się wyjątkowe ziarno w kłosie, a zdarzy się i wołek zbożowy. Najnowsze dokonanie Rosanne Cash to zdecydowanie to pierwsze. Piękny, mądry album, który w tegorocznych gatunkowych podsumowaniach będzie dla innych poprzeczką. Który zajmie na miejsce na pudle. A ja osobiście węszę również, że woreczek z Grammy może się dla cashowej córy na bogato rozwiązać.
Rosanne Cash "The River & the Thread", Universal Music Polska
7/10