Powrót do Take That najwyraźniej źle odbił się na artystycznej kondycji Robbiego Williamsa. "Take The Crown" to tłusta plama na dyskografii tego genialnego showmana.
Williams pochwalił się, że album napisał - wraz z mało znanym australijskim duetem Undercolours - w ciągu ośmiu dni. Później swoje trzy grosze wtrącił producent Jacknife Lee (m.in. Snow Patrol) i rach, ciach - płyta gotowa.
Nie w pośpiechu jednak upatrywałbym przyczyn tej wpadki - inaczej określić "Take The Crown" nie potrafię (nawet biorąc pod uwagę sukces singla "Candy").
Zawiódł raczej dobór współpracowników i zaskakująca rezygnacja z rozmachu, który przecież towarzyszył Robbiemu przez całą karierę. Undercolours, Lee i Gary Barlow (współautor dwóch numerów) nawet nie zbliżają się do poziomu, jaki osiągał Williams, współpracując z Guyem Chambersem.
Poszukiwanie nowych rozwiązań - w tym personalnych - to oczywiście żaden grzech, wręcz przeciwnie, cnota, natomiast w przypadku naszego bohatera poskutkowało ono cofnięciem się w rozwoju. Do utworów niespodziewanie wkradła się miałkość i nuda; i nie pomoże przewrotne tytułowanie jednej z piosenek "Shit On The Radio", skoro samemu daleko się od tego "shitu" nie odskakuje.
Za przykład niech posłuży kompozycja "Gospel". Podkład jakby napisany przez Marka Kościkiewicza. Monotonne i pozbawione polotu plumkanie, które przeradzać ma się w urokliwą fontannę dźwięków w rzewnym refrenie, ale niestety popsuta fontanna wypluwa wodę w zupełnie niepiękny sposób, oblewając zaskoczonego słuchacza. Cały utwór muzycznie rozłazi się w szwach, strzępy pomysłów zatykają głośniki, a Robbie rozpaczliwie próbuje roztaczać swój czar. I tak jest z większością piosenek, którym brakuje polotu i uderzenia wyrywającego słuchacza z poczucia tracenia czasu.
Niby jest perkusja, niby wchodzą dęciaki i smyczki, ale ja się pytam: gdzie te bębny? gdzie te dęciaki? gdzie te smyczki? Instrumenty grają tak, jakby ich właściciele nie dopili porannej kawy i z tego zmęczenia, niewyspania włączyli jakiegoś autopilota. Grajcie sobie same, instrumenty. Już o gitarach nawet nie wspominam.
Robbie Williams pozostaje jednym z najbardziej błyskotliwych popowych tekściarzy, a już na pewno jednym z najbardziej charyzmatycznych, czarujących piosenkarzy w historii brytyjskiego popu. Album "Take The Crown" jestem w stanie tolerować tylko dlatego, że dał Robbiemu pretekst do wyrwania się z Take That i ruszenia w solową trasę.
3/10
Warto posłuchać: "Hey Wow Yeah Yeah" - numer odmienny, ożywczy, pulsujący rockowym drygiem, zadziorny, a w kontekście całej płyty powiedziałbym, że przewrotny.