Recenzja Wolfmother "Victorious": Dom pozornie niespokojnej starości

Paweł Waliński

Okładka "Victorious" jest fajna, wilk strzela z oka jakimś promieniem, obietnica zostaje więc złożona: będzie rozwalanie domostw, miast i wsi nieskrępowaną rockową dzikością. Obietnica ta kończy się jednak na okładce.

Wolfmother będąc kotem, w lustrze widzi lwa
Wolfmother będąc kotem, w lustrze widzi lwa 

Dziesięć lat temu Wolfmother byli bardzo w punkt, ale wziąwszy pod uwagę, jaką nadpodaż podobnego grania od Royal Blood po Rival Sons mamy obecnie, chłopaki niestety kompletnie nie nadążają. Nawet jak na granie z definicji retro, świeżości tu tyle ile w skarpetce, którą nieopatrznie, po praniu zostawiliśmy mokrą w pralce. Pierwsze, co uderza w kontakcie z "Victorious", to fakt, że płycie kompletnie brakuje uderzenia. Wszystko jest tu letnie, bez (wilczego) pazura. Ponownie: rozumiem, że to granie na nowo muzy sprzed 40 lat i że wszyscy, którzy grali takie rzeczy w epoce są dziś emerytami, ale i tak mogliby pewnie chłopakom z Wolfmother podarować trochę energii, rozgrzać ich artretyczne stawiki.

Leży warstwa kompozycyjna, po której już szczególnie widać, że Wolfmother nie mają na siebie kompletnie żadnego świeżego pomysłu. Numery takie, jak "Pretty Peggy" ("łooo-ooo, łooo-ooo", seriously?) mogą sobie nagrywać jacyś One Direction, czy Mumford and Sons, czyli boysbandy, a nie chcący się mienić przyzwoitym, zespół rockowy. W ogólności poza kilkoma przebłyskami (o których akapit dalej) "Victorious" to w siedmiu, czy ośmiu przypadkach na dziesięć po prostu zapychacze. Składające się na płytę, która przelatuje niewiele po sobie zostawiając. Ot, słucha człowiek, (rzadko) tupnie nóżką, dosłucha, powie "No, spoko" i wróci do normalnego życia oraz lepszych, ważniejszych, mających choć minimalne znaczenie, nagrań.

Nie jest to jednak album pozbawiony zalet. "The Love That You Give" odpala riffem, który mógłby wyjść spod palców Branta Bjorka. "Baroness" kusi bardzo ładnymi liniami melodycznymi. Napięcie między zwrotką, a refrenem robi tu robotę. Pierwszy powiew jakiejkolwiek prawdziwej emocji znajdziemy jednak dopiero w slade'owskim "City Lights". "Best of a Bad Situation" mogliby w najlepszych czasach nagrać Small Faces, ale z drugiej strony również... Smokie. Fajny jest duży, przestrzenny refren "The Simple Life", wraz z wokalem pachnący - uwaga - Jane's Addiction. Nieźle wypada space rockowe, jadące pożyczkami od Zeppelinów, ale i Kyussa, "Gypsy Caravan". Sęk w tym, że udanych momentów na "Victorious" trzeba szukać, z uporem poszukiwacza złota z Klondike. Mozolnie przepuszczać przez sito tony błocka, żeby trafić na niewielki samorodek, który potem będziemy sprawdzać naszymi szkorbutem przerytymi zębami, bo wcale nie wiadomo, czy to aby na pewno złoto.

Nieznośny stał się też sam Andrew Stockdale i jego egzaltowane wokalne wybryki. Co numer, jego miauczenie staje się bardziej przerysowane i pogłosy, pogłosy, wszędzie pogłosy. Trawestując klasyków: robimy z pogłosu koszyczki, jemy pogłosowy placek i sorbet, siedzimy na pogłosach, śpimy na pogłosach, pogłosami karmimy kota...

Nie, żebym się spodziewał, że Wolfmother jakoś odwrócą bieg muzycznego świata, ale to album zdecydowanie poniżej ich możliwości i może dowód na to, że Stockdale, jak wielu liderów, których kapele z zespołów przekształcały się w "projekt solowy plus dokooptowani muzycy", będąc kotem, w lustrze widzi lwa, przekonanego, że choćby i puścił bąka, będzie ów hymnem rockowym porywającym stadiony. Otóż nie, Andrew. Otóż nie.

Wolfmother "Victorious", Universal

5/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas