Recenzja Tulia "Tulia": Zimowe piękno
"Tulia" na pierwszy rzut oka może wydawać się wyłącznie albumem z coverami na modłę muzyki ludowej, ale to projekt udany na zbyt wielu płaszczyznach, by traktować go aż tak niesprawiedliwie. Nawet jeżeli można było z niego wycisnąć jeszcze więcej.
Różnie bywa z tymi romansami nadwiślańskiego folku z muzyką rozrywkową. Łatwo w tej materii przecież przekroczyć cienką linię między eksperymentowaniem z tradycją, pewnego rodzaju duchologią, a zwyczajnym emanowaniem kiczem. Sukcesy Księżyca oraz Kapeli ze Wsi Warszawa pokazują, że warto szukać złotego środka, wszak nagle okazuje się, że muzyka ludowa może być nie tylko doświadczeniem odczytywanym przez pryzmat korzeni, ale też jedną z kluczowych inspiracji i punktem wyjścia do powstawania nowych, dość transgresyjnych kompozycji. I trzeba przyznać, że grupa Tulia ma spore szanse, aby pamiętać ich na dłużej, pod warunkiem, że wyciągną na przyszłość kilka wniosków.
Łatwo przecież zakwalifikować ich debiutancki materiał jako kolejną pozycję wypełnioną próbami ugryzienia muzyki popularnej na mniej oczywiste sposoby. Chciałoby się aż rzec: ile to już takich było? Interpretacje jazzowe? Covery w stylu country? Przeboje rozpisane na gregoriańskie chorały? I właśnie przez takie myślenie album "Tulia" może zostać przez was przegapiony.
Oczywiście, zespół dowodzony przez Tulię Bińczak zyskał sporą popularność dzięki słowiańskiej interpretacji "Enjoy the Silence", a swoje miejsce zaznaczył jeszcze wyraźniej "Nieznajomym" Dawida Podsiadły. Cały szkopuł tkwi w tym, że czuć tu potencjał na coś więcej, jakby te covery koniec końców nieco ograniczały gospodarzy albumu. A autorskości jest tu przecież tu całkiem sporo.
"Nieznajomy" został Podsiadle perfidnie ukradziony i w wersji Tulii wspina się na wyżyny emocjonalności, których w oryginale aż w takim stopniu nie uświadczymy. Może to wina tego białego śpiewu, który wyciąga dodatkowe pokłady melancholii? A może bardzo chłodnej atmosfery, którą można w trybie natychmiastowym zmrażać drinki?
"Enjoy the Silence" nie robi aż takiego wrażenia, bo trzyma się bardzo blisko oryginalnej melodii, ale jednocześnie muzycy nadali jej podobnego, niesamowicie zimnego klimatu. Warto dodać, że ta wersja hitu Depeche Mode różni się znacznie od tej, dzięki której Tulia zaczęła być na ustach słuchaczy: folk w warstwie instrumentalnej został znacznie ograniczony na rzecz lekko jazzującego art rocka w duchu "50 Words for Snow" Kate Bush.
Ten trop jest zresztą bardzo dobry, bo akordeonów czy skrzypiec nie uświadczymy tu aż tyle, na ile świadczyłby strój autorek krążka. Przez większość płyty potowarzyszą nam mało inwazyjne w brzmieniu bębny, flety, gitary oraz fortepian, w kluczowych miejscach wspierane przez mniej oczywiste rozwiązania takie jak drumla, lira korbowa czy kalimba. Ale żeby było łatwiej: pamiętacie "Etiudę zimową" od zespołu LemON? Poczujecie się zupełnie jak w domu!
No właśnie: wydanie takiego albumu pod koniec maja może wydawać się trochę samobójstwem, bo to pozycja bardzo "zimowa" w odbiorze. Świadczy o tym przestrzenność utworów, z wolna wygrywane akordy, molowe tonacje i minimalizm wzmacniany przez pogłosy. Ale przy okazji brzmieniowo "Tulia" wypada bardzo profesjonalnie, pozwalając cieszyć się mnogością niby niezauważalnych, ale ważnych szczegółów. Posłuchajcie jak w "Eli Lama Sabachtani" kalimba zaczyna przygrywać w tle, dokładając swoją znaczącą cegiełkę w budowaniu atmosfery, a jednocześnie wciąż jest bardzo czytelna, choć nigdy przecież nie wychodzi na pierwszy plan.
Wyróżnia się znacznie "Krakowski Spleen" nabierający w interpretacji Tulii orientalno-krautowego charakteru - strzał w dziesiątkę, który z oryginałem łączy podobny kierunek emocji, ale różnią użyte środki (swoją drogą, to przejście zagrane na klarnecie jest cudowne!). W zupełnie inną stronę zmierza napędzane przez ukulele "Nigdy więcej nie tańcz ze mną" Ani Dąbrowskiej, które zaskakuje szybkim tempem oraz bardzo wyrazistą sekcją rytmiczną, nawet jeżeli całość nie odchodzi zbytnio od oryginału, nadając co najwyżej piosence więcej zadziorności.
Niech o sile Tulii świadczy fakt, że obok trzynastu interpretacji powszechnie znanych przebojów umieszczono dwie autorskie kompozycje. Co więcej, w żaden sposób nie zaburzają one spójności albumu, idealnie wpisując się w charakterystykę tego chłodnawego, melancholijno-zimowego krążka. Ale to nie tylko wina podobnej atmosfery: "Jeszcze cię nie ma" oraz "Wstajemy już" po prostu to świetnie napisane, bogato zaaranżowane utwory, posiadające głęboko wkradające się melodie i idące za nimi emocje.
Dlaczego więc nie jest idealnie? Cóż, nie da się ukryć, że mimo bogactwa instrumentów i aranżacji, pomysł na album jest dość jasny, przez co oprócz wspomnianego wcześniej "Nigdy więcej nie tańcz ze mną" nie trafiamy w zasadzie na żadne odskocznie. A to sprawia, że na dłuższą metę album Tulii może wydawać się jednostajny. Chciałoby się też "solówek" poszczególnych wokalistek, bo te momenty, w którym odrywają się od wspólnego śpiewu pokazują, że większe szaleństwo byłoby jak najbardziej wskazane. A tak mamy do czynienia z bardzo bezpiecznym prowadzeniem partii wokalnych, bo przez cały album każda z czterech wokalistek śpiewa dokładnie to samo.
Jeszcze jedna rzecz: wiem, że "Enjoy the Silence" ma mnóstwo fanów, ale niestety piosenki anglojęzyczne wydają się zbyt zdystansowane od twórczyń w porównaniu do tych po polsku (chociaż przydałoby się więcej patentów w stylu tego wielogłosu w "Nothing Else Matters"), a i ten akcent nie do końca współgra.
W każdym razie Tulię warto znać, nawet jeżeli nie przepadacie za białym śpiewem. Szczególnie że to krążek pod kątem instrumentalnym - co mogę napisać z czystym sumieniem - naprawdę piękny. Liczę na to, iż przy kolejnej pozycji uświadczymy już w pełni autorskiego materiału, bo aż szkoda, jeżeli projekt byłby uznany w masowej świadomości zaledwie jako słowiański cover-band. Tu naprawdę tkwi coś więcej. Grunt to to wyciągnąć i odpowiednio ukierunkować.
Tulia "Tulia", Universal Music Poland
7/10