Reklama

Recenzja Tinashe "Aquarius": Być kimś, być sobą

Jeśli trzeba znaleźć złoty środek między czarną muzyką głównego nurtu, taką "na bogato", a dziwaczejącym indie r'n'b, to wystarczy posłać Tinashe.

Jako gatunek, współczesne r'n'b bywało odbierane niepoważnie - widziało się w nim wtórną, wytwarzaną masowo muzyczkę niegodną już rozwijania do "rytmu i bluesa", o stawianiu koło szlachetnego soulu nie mówiąc. Taki tam bękart poczęty wynikiem mezaliansu, z miauczeniem w miejsce ryku z głębi czarnego serca, rzecz o d***e Maryny (czytaj Tashaondy, Keyny czy Sharise) na wyrobniczych produkcjach.

Ten sposób myślenia pomogli zmieniać artyści tacy jak Frank Ocean, The Weeknd, Miguel, że o rzeszach przystrojonych w "czarne" łaszki hipsterów nie wspomnę. Wyszło na to, że z muzyką można kombinować, trochę ją odsłodzić, odrzeć z oczywistości, oblec w wyrafinowanie. Pożądanie przestało być jedynym paliwem, okazało się też, że między miłością a nienawiścią są jeszcze jakieś inne uczucia.

Reklama

Tinashe wychodziła chyba z podobnych przekonań - kiedy wraca się do zeszłorocznego "Black Water" słychać, że klimat całości był ważniejszy niż festiwal wokalnych popisów i uzyskanie kolejnej porcji nagrań do pettingu czy na ścieżkę dźwiękową komedii romantycznej. Skojarzenia trip-hopowe były usprawiedliwione, dewiza "mniej znaczy więcej" nieraz przez producentów wprowadzana. Koniec ery mixtape'ów i "poważna" płyta dla dużej wytwórni wisiały w powietrzu. Stanowiły kwestię czasu.

Debiutancki longplay "Aquarius" to zręczny, miły dla ucha słuchacza kompromis między wymarzoną przez wydawnictwo płytą łatwą do dobrego sprzedania i widoczną u artystki chęcią pozostania sobą. Okazuje się, że południowy bit z nacierającymi hi-hatami może mieć swoją głębię i rozwinięcie, gdzie syntezatory wykorzystuje się nieco ambitniej niż zazwyczaj. Że A$AP Rocky doskonale radzi sobie na produkcji niespiesznej, wręcz skromnej, pośród wytłumionych perkusji. Że pokrzykującego Future'a da się upchnąć tak, by specjalnie nie przeszkadzał i niczego nie zepsuł. Że decydując się na "murowany przebój" inspiracji szukać da się w Kalifornii, a nie na szwedzkich i holenderskich parkietach. A kiedy dostaniemy już zbiór przecinanych interludiami singli, i Boi 1-Da, DJ Mustard oraz Stargate zrobią swoje (wszyscy są wyraźnie w formie), przychodzi czas na deser:

"Far Side of the Moon" jest ostrzejsze, zimniejsze, trochę z defilady, trochę z fabryki. "Wildfire" to co nieco z myśli producenckiej Illangelo czy Blake'a plus radiowy pop. Wszystko udane, najbardziej lubię jednak wolniuteńkie, zdubowane "Bated Breath" gdzie Tinasche nie nuci, a śpiewa, i to tak jak kobieta nie dziewczyna, jakby życie trochę ją już doświadczyło.

I tu należy się akapit o wokalu tej artystki. Bywa przesadnie efemeryczny, aż do przesady zwiewny, to śpiewowzdychanie może czasem wydawać się płaskie. Ale jest też w tym urok, jest samoświadomość. Posłuchajcie "Bet", gdzie (proszę wybaczyć metaforę z licealnego bloga, przynajmniej jest plastyczna) wokal przypomina owoce dmuchawca, odrywa się lekko, osiada na bicie oblepiając go. Sprawdźcie "Cold Sweat", bo tam twórczyni zostawia wysokie rejestry by wejść w rapodeklamację. Zobaczcie w końcu z jaką pewnością siebie przeczytane zostaje hiperprzebojowe "All Hands on Deck", jak rozplanowano tam chórki. Tinashe umie być taka, co nie znaczy, że taka chce być cały czas. Lepiej przecież nagrać album, który dla r'n'b w 2014 ma szansę być tym, czym w 2012 było Miguelowe "Kaleidoscope Dreams". Świetna robota.

Tinashe "Aquarius", Sony

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tinashe | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy