Reklama

Recenzja Stankiewicz "Lucy and the Loop": Najlepszy powrót w historii polskiej muzyki?

Po ośmioletnim artystycznym niebycie Kasia Stankiewicz naszykowała nam projekt multimedialny i multidyscyplinarny. Rozmach ogromny. A efekt? Efekt absolutnie genialny.

"Lucy and the Loop" to koncept-album. Rzecz w polskiej muzyce rzadka. Jak w wywiadzie dla Polskiego Radia mówiła sama artystka: "Historia zaczyna się od tego, kiedy Lucy jest sama, jest w niezbyt przyjemnym, ciemnym, wilgotnym, zimnym miejscu, gdzie zostaje sama ze swoimi myślami, ponieważ przeżyła coś takiego w życiu, co na chwilę ją zatrzymuje. Myślę, że to jest neutralny stan dla każdego z nas, że trzeba przeżyć coś mocnego, dotkliwego po to, żeby potem iść dalej (...) Bardzo lubię kopy w moim życiu i popełnianie błędów, dlatego że to są jedyne rzeczy, które mnie czegoś nauczyły i dzięki którym jestem w momencie, w którym jestem dzisiaj. Tak też zaczyna się historia mojej bohaterki. Ta historia zmierza do otwarcia, do spotkania ze sobą, do wolności, do światła, do energii, do muzyki".

Reklama

Stankiewicz nie kryje, że losy bohaterki są poniekąd odbiciem jej własnych losów z ostatnich kilku lat. Poza daniem obietnicy, że nagranie jest najbardziej emocjonalne w jej karierze, zaangażowała w projekt wielu innych artystów: fotografików, rzeźbiarzy, plastyków, czy francuskich speców od wideoklipów. Działania interdyscyplinarne mają uzupełnić przekaz muzyczny i dokładniej zobrazować metamorfozę bohaterki historii.

Teorii tyle. Co w muzyce? Electro pop. Choć zamykanie tych dźwięków w tak prostym terminie byłoby dla Stankiewicz krzywdzące. Bo zamysł wręcz genesisowsko-marillionowski wyegzekwowano tu naprawdę znakomicie. Narracyjność płyty nie przysłania dobrych numerów, których spokojnie można słuchać na wyrywki. "Alone", czy "Impair" nie powstydziłaby się Lykke Li, "As I See" kusi nieidącą w łatwą przebojowość linią melodyczną. Że "niełatwa przebojowość" jest znakiem rozpoznawczym tej płyty, orientujemy się gdzieś przy "Changes". I nie posługuję się tu eufemizmem oznaczającym, że oto Stankiewicz ma po prostu słabe i nieprzebojowe numery. Nic podobnego. Materiału radiowego znajdziemy na płycie tyle, ile trzeba, resztę zapełnia muzyka popowa, ale z bardzo wyśrubowanymi ambicjami. I do tych ambicji Stankiewicz zdecydowanie doskakuje. Płyta snuje się niemal magicznie. Rozmarzona, subtelna, zrealizowana z nieziemską wręcz klasą. Wokalnie Stankiewicz nigdy nie byłą diwą. Spektrum emocji, szeptów, wielogłosów, treli, jakie prezentuje na "Lucy and the Loop" to jednak majstersztyk. Starczy posłuchać kate-bushowskiego "East".

Klimat, jaki buduje się na przestrzeni dziesięciu numerów jest znakomity. Rozwija się i obfituje w kolory, ale jednocześnie jest do bólu spójny i doskonale przemyślany. Inteligencja tej muzyki jest wprost powalająca. Jasne, że nagranie brzmi trochę, jakby było robione pod tezę, ale inspiracje do tej tezy, czyli wszystkie post-kate-bushowsko-tori-amosowskie wokalistki mogłyby się dziś od Stankiewicz uczyć. Słyszysz, Lykke? Słyszysz, Florence? Słyszysz, Natasho Khan?

Poczekała, pocierpiała i w końcu strzał w samą dziesiątkę. Płyta nie jest dobra. Jest genialna. Spokojnie stanie na podium obok ostatniej Kulki. Stanowi skończony i ostateczny dowód na to, że już nie musimy ścigać Zachodu. Że jesteśmy jego częścią. I tu groźba w stosunku do osób odpowiedzialnych za promocję artystki. Jeśli pozwolicie tak znakomitej płycie udusić się w polskim piekiełku i nie wyjdziecie z nią poza granice naszego kraju, osobiście was znajdę i po mordach bykowcem wystrzelam. Tyle lat czekaliśmy na porządny materiał eksportowy... Teraz jest. Nie wolno tego zmarnować.

Stankiewicz "Lucy and the Loop", Warner Music Poland

10/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: historia Polski | Kasia Stankiewicz | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy