Recenzja Sobota "Sobota": Nie tylko hit na weekend
Krzysztof Nowak
Kiedy polski nawijacz i polski producent kierują swoje kroki w stronę ładnych melodii i mas, najczęściej powstają słodkie pierdy po łokcie utytłane w eskowym sosie. Tym bardziej warto doceniać takie albumy jak "Sobota".
Właściwe proporcje. Stan, który rzadko występuje w rodzimym rapie, przez co dziennikarz musi mnożyć niepochlebne epitety. "Przepompowane" i "rozlazłe" lub "prostackie" i "sztampowe" - to tylko kilka określeń padających w recenzjach kolejnych polskich krążków. Miło więc opisywać nowe wydawnictwo Soboty i Matheo, które - podobnie jak poprzednie dokonania duetu - jest wyważone.
Chciałoby się powiedzieć, że "Sobota" to materiał do tańca i różańca. A co tam, powiedzmy! Szczecinianin niby deklamuje, że "to nie pragnienia gwiazdy z VIVY / i tak nie poszłoby to w TV", ale trudno uciec od myśli, że jeśli już chcielibyśmy wyjść ze swojej enklawy i wejść w dialog z kimś więcej niż oddanym słuchaczem rymów i bitów, to właśnie dzięki takim płytom. Życzyłbym sobie, by w szkiełku i radiu raz na jakiś czas poleciał raper, który jest bezkompromisowy, a jednak przystępny. Chociaż znowu porusza się w oswojonym już kręgu tematycznym, potrafi poprowadzić historię w sposób interesujący. Chociaż wywodzi się ze środowiska ulicznego, nie ma problemów z wykorzystywaniem autotune'a i śpiewaniem w niemal każdym utworze. Chociaż zaprasza do siebie głównie starych znajomych, oni odwdzięczają mu się czymś więcej niż solidnością. Gdyby ktoś powiedział mi rok temu, że będę w stanie słuchać Reny i przyklasnąć jej za wykonanie dobrze skrojonego, niosącego refrenu, to wysłałbym delikwenta na badania głowy.
Mając w pamięci "Love Story" Yelawolfa, cieszę się w duchu, że i u nas da się zrobić coś, co jest osadzone w krajowym mentalu, ale bez tandeciarstwa, którym trąciła "Równonoc". S.O.B. czuje podskórnie, że bardziej "regionalne" podejście do muzyki ma wiele do zaoferowania - o ile ktoś potrafi czerpać z niego to, co najlepsze. Nie ja pierwszy zauważam, że reprezentant Stoprocent stawia przede wszystkim na melodyjne flow, które dobrze koresponduje zarówno z bangerami, jak i balladami. Takie podejście pozwala pogodzić słowiańską duszę, biesiadne śpiewanie po wlaniu w siebie białuchy pod korek, a także trzeźwe i gorzkie, acz miło brzmiące przemyślenia. Przynajmniej kilka z nowych kawałków powinno narobić zamieszania na miarę "Tańcz głupia". Bo to zbiór singli, które mimo ambicji hitowych dobrze ze sobą współgrają.
Midasowy dotyk Matheo to nie mit. Ostatnio pokazał polskiemu słuchaczowi, że jest w stanie wykrzesać z Popka poważne linie bez uszczerbku na jego naturalnym earwormie, a teraz kolejny raz dźwignął projekt w duecie raper/producent. Lata lecą, zmieniają się mody, ale na nim zawsze można polegać. W sztuce nowoczesnego brzmienia rapowego, z jego blingiem, clapem i pitchem, już dawno wszedł na poziom niemal mistrzowski, a teraz dokłada do niej kolejne elementy. Ot, choćby w takim "Dirty Dancing" brzmi jak kuzyn duetu TNGHT. Jeśli coś jeszcze można podrasować, to chyba tylko wykorzystanie gitar. Często i gęsto balansują na granicy Alibabowego (czy aby na pewno?) zawodzenia, co trudno uznać za komplement. No i ten trop z Różami Europy, jakkolwiek sympatyczny w wymiarze hołdu, nie wydaje się specjalnie szczęśliwy.
Bez polskiego pianinka, bez zatracenia się w młócce, bez obciachu, za to z głową i świadomością, jak podejść szerokiego odbiorcy bez sprzedawania dupy i kupczenia ideałami. Jeszcze jeden taki album, a trzeba będzie wysłać lwią część polskiego rapu zrzucającego szerokie sztany na korepetycje na północny zachód. Zapętlanie jak najbardziej wskazane.
Sobota "Sobota", Stoprocent
8/10