Reklama

Recenzja "Shady XV": Szef tłamsi podopiecznych

15 lat Eminemowej wytwórni Shady! Śpiewajmy "sto lat", ale z przekąsem.

15 lat, 15. wydawnictwo, ale pewne rzeczy się nie zmieniają. Po pierwszym utworze "Shady XV" mogłem tylko mruknąć - "wiedziałem, że tak będzie". Przez pięć minut Marshall Mathers pręży swoje muskuły. Prosta, czerstwa (choć potem urozmaicana) pętla z rockowego nagrania to bardziej podkładka niż podkład, rzecz trzecioplanowa. Owszem, fuzja tego głosu, tej dykcji i tego talentu do zabawy samym brzmieniem kumulowanych głosek jest tak imponująca, że mógłbym na zapętleniu słuchać Eminema nawijającego słowo "badonkadonk".

Pierwszy entuzjazm opada jednak szybko i już trzeci na płycie utwór "Die Alone" zaczyna nużyć. Bit sprawiający wrażenie niedokończonego, połączenie elektroniki z miałkim popem to jedno, a nieumiejący reżyserować napięcia, zbyt szybko wchodzący na duże obroty Em drugie. Numery w roli jednego, wielkiego punktu kulminacyjnego nie sprawdzały się wcześniej i nie sprawdzają teraz.

Reklama

Sam Mathers oczywiście umie wiele, choćby kreślić groteskowo straszne sceny. Przypomina o tym w "Right For Me", gdzie czołgające się dęciaki brzmią jak z jakiejś psychodelicznej wersji bałkańskiej stypy, a zimny, odległy refren potęguje ekscentryczny wydźwięk horrorcorowej niemalże całości.

Raper dobrze sprawdza się również, łącząc punkty na historycznej mapie sceny hiphopowej i zarazem obrażając innych - wypieczone w ogniu gitar i basu, potężne "Vegas" przynosi znakomitą zabawę patentami Das EFX i Kriss Kross, ale też niewybredne komentarze pod adresem Iggy Azalei.

Trzecim polem do popisu są przejmujące retrospekcje. "Guts Over Fear" - w wykonanym przez Się refrenie wreszcie jest głębia, zwrotki angażują słuchacza, a wybuchy emocji przy drugim wejściu robią wrażenie. Zwróciłbym też uwagę na znamienne słowa: "Czasami się czuję, jakby wszystko to co robię / było znajdowaniem innych sposobów na napisanie tej samej piosenki". No właśnie! Niestety wielu odbiorców czuje się podobnie, dlatego obecność Eminema przyciąłbym do trzech wymienionych przed chwilą, reprezentatywnych utworów (no, może czterech, trudno bowiem sobie wyobrazić kawałek będący wizytówką Detroit bez niego). Szkoda więc, że jest w aż ośmiu, boleśnie zdradzając brak pomysłów na siebie, tak odczuwalny w rozdętych do niemożliwości zwrotkach. W dużej mierze to on, i jako producent, i jako raper, sprawia, że "Shady XV" nie jest lepsze.

Nadpodaż szefa skutkuje niedoborem jego podopiecznych. Mało jest na przykład Yelawolfa, bowiem nie licząc napisanego z myślą o jego własnej płycie, promującego ją "Till It's Gone", dostajemy tylko marginalny udział w "Psychopath Killer", zwrotkę w dziwacznie (nie wiadomo co jest bridge'em, co refrenem) skomponowanym, głównie śpiewanym "Twisted" i popis w "Down". Ten ostatni numer to uczta. Jest dobra historia z udziałem organów ścigania, właściwa chemia między bitem czerpiącym bezwstydnie z Jeff Beck Group i ujeżdżającym go mistrzem ceremonii, głód nawijania. Czyżby Yela otrząsnął się ostatecznie po przeraźliwie słabym "Radioactive" i szykował się do nagrania czegoś na miarę krążka kuzyna z prowincji, Big K.R.I.T.'a? Oby.

Na uwagę zasługuje też powrót D12: Na awangardowej produkcji w duchu clipping i innych kapel kombinujących, żeby było minimalistyczne, surowo, trochę nie z tego świata, stara ekipa przerzuca się pojechanymi po bandzie zwrotkami, szpikując wersy aluzjami do komiksowej postaci, potwora, który złamał kręgosłup samemu Batmanowi - Bane'a. Bit meandruje, co jakiś czas zagęszczenie perkusji pozwala podbić nią każdą sylabę w wersie. Emcees wyraziście kontrastują - np. ociężały Swift McVay z pobudzonym Kunivą. Dobrze się tego słucha, o wiele ciekawiej niż nudnego jak flaki z olejem, położonego na jeszcze nudniejszym bicie Premiera (czyżby chciał robić muzykę klasyczną?) numeru Slaughterhouse.

Nieźle też wypadł sygnalizowany wcześniej kawałek o Detroit - Statik Selektah trzyma pod kontrolą muzyczny patos, a raperzy - wśród nich szokująco sprawny jak na siebie Big Sean i Danny Brown nawijający niczym hardcorowa wersja Cee-Lo Greena - dają reszcie świata popalić. Royce, tak stłamszony w "Vegas", błyszczy. Wielka szkoda, że on, Joel Ortizz czy ewidentnie dobrze dysponowany King Crooked nie dostali własnych, solowych numerów.

Podnoszę ocenę "Shady XV" o jedno oczko z racji na drugą płytę - dobrze skompilowany zestaw hitów artystów Shady/Interscope, w którym nie zabrakło ani "Lose Yourself" ze ścieżki dźwiękowej "8 mili", ani nieśmiertelnego klubowego przeboju "In Da Club", ale też np. udało się wybrać perły z irytującej dyskografii Obiego Trice'a. W odróżnieniu od pierwszego krążka fajnie się tego słucha jako całości. Kiedy podziwia się numery takie jak będące esencją, południowego Yelawolfowego nawijania "Pop the Trunk" czy zaśmiewa przy zdumiewająco dobrze starzejących się szlagierach D12, pozostaje jednak pytanie - kiedy dysponujący kadrą z tak dużym potencjałem Shady zacznie wypuszczać coś tej miary? Czy w gigantycznym cieniu Eminema, na glebie miernych bitów, pomiędzy popowymi refrenami naprawdę może wyrosnąć coś imponującego?

Różni wykonawcy "Shady XV", wyd. Universal

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Eminem
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy