Recenzja N*E*R*D "No_One Really Dies": Wszystko na miejscu

Chcesz być ciągle cool? Musisz nazywać się Pharrell Williams i mieć fajnych kolegów z branży.

Come back po siedmiu latach zaowocował najlepszym albumem N*E*R*D
Come back po siedmiu latach zaowocował najlepszym albumem N*E*R*D 

Powrót po siedmiu latach okazał się bardzo udany. Tak bardzo, że ten come back zaowocował najlepszym albumem N*E*R*D! Niesłychane, ale Pharrellowi, Chadowi Hugo i Shayowi Haleyowi udała się sztuka, której nie spodziewał się chyba nikt.

Wyjątkowością "No_One Really Dies" jest to, że łączy dwa światy. Dawnych mistrzów, którzy jeszcze nie tak dawno temu rozdawali karty w grze, jak wpadający z wizytą André 3000 w "Rollinem 7's", jak i tych, którzy wyrośli i inspirowali się Pharrellem Williamsem i spółką. Najlepszym przykładem może i nie jest przebrana za Missy Elliott Rihanna, pojawiająca się w otwierającym "Lemon", ale złego słowa nie można powiedzieć o Guccim Mane, który przy okazji w genialnym "Voila" zabrał ze sobą jeden z najbardziej niespełnionych talentów ostatnich lat, czyli Wale.

Z wizytą pojawiają się też dwa z trzech najgorętszych obecnie nazwisk w rap grze. Robiący zamieszanie w "1000" Future oraz obecny w dwóch numerach Kendrick Lamar, jak zwykle dostarczający zwrotki, które chciałby napisać każdy. A to, że w tym całym społecznym bełkocie gospodarzy na płycie, są najciekawsze, to już zupełnie inna sprawa.

Nie można przyczepić się do śpiewu Williamsa. Wokal, choć specyficzny, pokazuje spore możliwości producenta, jednak po pewnym czasie wszystko zlewa się w jedną całość i zaczyna nużyć. Bardziej jednak zawodzą inni, szczególnie Ed Sheeran, który zjawił się chyba tylko po to, żeby pojawiły się kolejne cyfry na koncie. Ślicznie dubujący "Lifting You" mocno traci przez wyczyny Anglika, będącego zdecydowanie najsłabszym i kompletnie niepotrzebnym elementem całej układanki. MIA i A$AP Rocky w "Kites"? Krótko - bywało u nich lepiej.

Tak, jak cieszył się sam Pharrell z powrotu grupy, o czym opowiadał w pewnej stacji radiowej, tak jeszcze bardziej powinni cieszyć się ci, którzy mają świadomość tego, że wracają ci, którzy zmienili grę raz na zawsze. Neptunes, N*E*R*D, czy kilka produkcji solo, to nie tylko pojedyncze hity i masa genialnych "pobocznych" kawałków. To również charakterystyczne brzmienie, poskładane w całość przez Chada Hugo. Zdecydowanie więcej tu The Neptunes circa 2003 niż klasycznych dokonań N*E*R*D, co wyszło tylko na dobre. Mniej gitarowych riffów, trochę więcej synth funku i chłodnego, aczkolwiek hitowego, elektronicznego brzmienia. Te, jak zwykle jest perfekcyjne i dopieszczone w każdym detalu. Czasami wymagającego skupienia, jak w przypadku "ESP", gdzie "przyzwyczajenia" potrzebują charakterystyczne dolne rejestry.

Naleciałości z ostatniego albumu Pharrella, patrz przebojowe "Don't Don't Do It" z Lamarem, więcej jak zadowalają, bo "No_One Really Dies" to nie tylko najłatwiejsza i najbardziej uniwersalna płyta pod szyldem N*E*R*D. To także ta najlepsza. Nic nie zmieniająca w muzyce, ale skutecznie przypominająca to, co za wszyscy pokochali nie tylko ten projekt, ale również inne dokonania każdego z nich. Wszystko, co ich charakteryzowało, pozostało na swoim miejscu, w dodatku z kilkoma ukrytymi smaczkami. Fajnie przypomnieć sobie Biz Markiego, dzięki "Lighting Fire Magic Prayer", prawda?

N*E*R*D "No One Really Dies", Sony Music

8/10

Tak brzmiał N*E*R*D w 2010 r.:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas