Reklama

Recenzja Morbid Angel "Kingdoms Disdained": Być albo nie być

Po kolejnym rozstaniu z wokalistą Davidem Vincentem w oparach infamii powstałej za sprawą albumu, o którym wszyscy chcielibyśmy zapomnieć, Morbid Angel postanowili odzyskać utracone zaufanie wyznawców death metalu. Czy zdołali?

Po kolejnym rozstaniu z wokalistą Davidem Vincentem w oparach infamii powstałej za sprawą albumu, o którym wszyscy chcielibyśmy zapomnieć, Morbid Angel postanowili odzyskać utracone zaufanie wyznawców death metalu. Czy zdołali?
"Kingdoms Disdained" to najlepszy album Morbid Angel ze Steve'em Tuckerem /

Jakkolwiek dramatycznie by to nie zabrzmiało, "Kingdoms Disdained" jest dla Morbid Angel kwestią życia i śmierci, stąd od samego początku grupa z Florydy stara się udowodnić, że wątpliwie eksperymentalny "Illud Divinum Insanus" sprzed sześciu lat był błędem, o którym należy zapomnieć.

"Piles Of Little Arms", a po nim "D.E.A.D.", z miejsca sygnalizują, że Morbid Angel powrócili do tego, na czym znają się najlepiej, czyli utożsamianego z florydzkim brzmieniem, bezkompromisowego death metalu, którego obecny, powszechnie rozpoznawalny kształt zaczęli wykuwać dobre 30 lat temu.

Reklama

"Piles Of Little Arms" Morbid Angel:


Mamy tu więc ofensywną gitarę Azagthotha, pierwsze solidne zwolnienie z iście grobowym rykiem powracającego do składu Steve'a Tuckera ("D.E.A.D.") oraz gęstą pracę na podwójnej stopie rozdającego blasty Scotta Fullera, nowego, drugiego po Timie Yeungu, perkusisty mierzącego się z legendą Pete'a Sandovala, który odnalazłszy Boga, najwyraźniej stracił ochotę do grania w Morbid Angel. Wisienką na torcie jest tu też dychotomiczna, propulsyjna gra Fullera w schemacie szybko/wolno, którą zwieńczono "D.E.A.D.".

Do intensywności "Formulas Fatal To The Flesh" (1998 r.), na którym w szeregach Morbid Angel debiutował Tucker, nawiązują z pewnością umieszczone na końcu "From The Hand Of Kings" i "The Fall Of Idols" - przysłowiowe petardy, z których pierwszą wyróżniają całkiem niezłe gitarowe riffy, drugą z kolei tłamsi nieznośna repetycja - obie zaś inkrustowane są firmowymi solówkami nie z tego świata, o których pochodzeniu, poza Treyem Azagthothem, wiedzą już tylko Fox "Spooky" Mulder i bracia Duffer. Mimo słusznego animuszu, nie wydaje mi się jednak, by któryś z nich dorównywał polotem, dajmy na to, "Hellspawn: The Rebirth" ze wspomnianego "Formulas...".

Nie najlepiej wypada też "Declaring New Law (Secret Hell)"; jego jednostajne, transowo-marszowe tempo prowadzi do bezwiednego przyśnięcia, z którego może nas wybudzić jedynie bliskowschodnio brzmiąca solówka, czyli musztarda po obiedzie. Nie tyle monotonny, co całościowo ciężki i wolny jest za to "Paradigms Warped", w którym Tucker nie po raz pierwszy stara się wyjść poza typową manierę growlingu, recytując na tle miarowo okładanego taktownika i wystrzelonej daleko w kosmos solówki. I choć numer pretenduje do miana monstrualnego walca, do przytłaczającego, posępnego klimatu "Gateways To Annihilation" (2000 r.) trochę mu jednak brakuje.

Znacznie ciekawiej robi się w mistrzowsko zaaranżowanym "Architect And Iconoclast", kompozytorskim majstersztyku Azagthotha, wybitnie perkusyjnym utworze, w ramach którego kapitalne przejścia Fullera są niczym pomosty rozrzucone pomiędzy aberracyjne zrywy i duszne zwolnienia.

Tyleż samo dobrego można powiedzieć o rytmiczne rwanym, opatrzonym nietypowym, atonalnym wręcz groove'em "The Pillars Crumbling", jednej z najbardziej oryginalnych kompozycji na "Kingdoms Disdained", która z czasem przeradza się w finałowe crescendo przy wydatnym udziale melodyjnej gitary prowadzącej i perkusyjnego tremolo. Na uwagę zasługuje też, bodaj jedyny na całej płycie, zwielokrotniony wokal Tuckera na modłę Bentona z Deicide czy naszego Nergala.

Z pomnikowym "Covenant" (1993 r.) najwięcej wspólnego ma z kolei żywiołowy "The Righteous Voice", a przede wszystkim "For No Master", młodszy kuzyn obowiązkowego na każdym koncercie "Rapture", ozdobiony wokalem Tuckera spod znaku pradawnych inkantacji Nile.

Morbid Angel i "For No Master":

O "Garden Of Disdain" można właściwie powiedzieć tylko tyle, iż jest to kolejna w dorobku Morbid Angel wariacja na temat mulistego "Where The Slime Live" z "Domination" (1995 r.), rzecz zasadniczo wtórna, choć niepozbawiona nostalgicznego waloru. Wielu zapewne się spodoba, podobnie jak i okładka, na której figuruje coś na kształt chybionej hybrydy mitycznego Aresa i tolkienowskiego Balroga, utrzymanej w konwencji rodem z gry "Diablo".

Co do samej produkcji, która w metalu ma przecież niebagatelne znacznie, a przy gęstości death metalu jeszcze większe, "Kingdoms Disdained" obarczone jest niestety typowym grzechem przesadnie wysuniętych bębnów (z nazbyt sztucznie brzmiącą stopą), które wraz z równie głośno zmiksowanym przez Erika Rutana (producenta, lidera Hate Eternal i byłego gitarzysty Morbid Angel) wokalem nazbyt często redukują brzmienie gitar do postaci przypominającej odległy rój pszczół (ale nie taki jak u Entombed!) lub natrętną muchę znad krowiego placka.

W warstwie kompozycyjnej, "Kingdoms Disdained" lokuje się zatem gdzieś pomiędzy kanonicznym "Covenant" i "Domination" a wściekłością "Formulas...", spełniając tym samym oczekiwania większości fanów Morbid Angel, którzy po traumie spowodowanej elektroniczno-industrialnymi wykwitami "Illud Divinum Insanus" mogą w końcu odetchnąć. Jest to wreszcie album mniej techniczny, bardziej pierwotny, bezpośredni i prostszy w konstrukcji od longplaya "Heretic" (2003 r.) z całą serią przesadnie eksponowanych utworów instrumentalnych, z których na "Kingdoms..." zwyczajnie zrezygnowano.

Po "Illud..." Morbid Angel miał dwa wyjścia: odkupić winy albo dać sobie spokój. Amerykanie wrócili z tarczą, choć mam nadzieję, że bój, który właśnie stoczyli, to tylko wstęp do kolejnych ofiar złożonych na ołtarzu szaleństwa. Jak dla mnie - najlepsza płyta z Tuckerem.

Morbid Angel "Kingdoms Disdained", Warner Music Poland

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Morbid Angel | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy