Recenzja Monika Lewczuk "#1": Baloniku mój malutki...
Tomek Doksa
Młoda, piękna, zdolna, a do tego jeszcze śpiewająca na tle modnych, podsłuchanych za granicą, electropopowych rytmów. Na papierze, Monika Lewczuk radzi sobie tutaj równie dobrze, co kiedyś na wybiegu. Album "#1" weryfikuje jednak pierwszy odsłuch.
"Więc razem ucieknijmy stąd", najlepiej "Tam, tam, tam" - zachęca na swoim debiucie Monika. Spieszy jej się do wielkiej miłości, robienia rzeczy wiekopomnych i odkrywania świata. Tylko jak w tym szybkim biegu "Móc zatrzymać się choć raz i zobaczyć świat bez wad"? No właśnie.
Ta płyta jest niestety pełna sprzeczności. Muzycznie - stara się jak może dogonić modny, klubowo-popowy Zachód. Lykke Li, Jamie XX, Disclosure, Justin Timberlake - to oczywiście bardzo dobre wzorce i warstwa brzmieniowa wypada na debiucie najlepiej. Dzięki niej, "#1" wpisuje się w trend popularnej dzisiaj muzyki środka - całkiem przyjemnie buja i mogłaby się z powodzeniem sprawdzić zarówno w klubie, jak i w domu, gdyby tylko... za brzmieniem płyty poszła równie wartościowa warstwa tekstowa.
Największy problem tego krążka leży bowiem w refrenach. Cytowany na wstępie utwór "Móc zatrzymać się" to akurat jeden z niewielu, które na "#1" bronią się nie tylko podkładem. A udaje się to Monice tylko wówczas, gdy porzuca harleqinowe, nastoletnie miłości i nie próbuje się wpisać w trend miernego, miłosnego popu spod znaku Edyty Górniak czy ostatnio Cleo. Wtedy brzmi dużo bardziej przekonująco.
Zastanawiające jest zresztą, parafrazując z kolei tekst z "Ty i ja", ile można tak o miłości wiecznie śpiewać? Wybacz Monika, nie jesteś Kasią Nosowską. Nie masz tej (choć ci jej szczerze życzę) umiejętności opowiadania o uczuciach, co wokalistka Heya, która mimo że odmieniała w swoich piosenkach miłość już przez wszystkie przypadki, i tak za każdym razem udaje jej się to robić w inny, zawsze fascynujący sposób. Dlatego dziwi mnie, że młoda i ewidentnie przebojowa dziewczyna, z całym bogactwem życia dopiero przed sobą (ale też wieloma doświadczeniami w dorobku - chętnie np. posłuchałbym tutaj piosenki o prawdziwej twarzy modelingu), swój pierwszy album wypełnia tak bardzo monotonnymi historiami.
Kiedy Monika śpiewa: "I znowu ten sam / Ten sam głos we mnie gra", trudno mi ów tekst wykorzystać inaczej niż jak gotowe, krytyczne podsumowanie jej debiutu. "#1" mógł się skończyć odważnym skokiem na rodzimą scenę. Ale jedynka z okładki, jak się okazuje, to rzeczywiście tylko nadmuchany balonik.
Monika Lewczuk "#1", Universal
4/10