Recenzja Meghan Trainor "Title": Zamiast wżerać lody śpiewa fajne piosenki
Paweł Waliński
Kojarzycie taki obraz z filmów? Gruba, odrzucona dziewczyna płacze i zażera się lodami, przez co jest jeszcze grubsza i jeszcze mocniej płacze... Meghan bierze takie w obronę.
Przed nią, na poły żartobliwie robili to Queen ("Fat Bottomed Girls") a zupełnie żartobliwie Steel Panther ("Fat Girl"), ale pociechy bohaterki rzeczonych piosenek znajdowały w nich mało. Dziś Meghan Trainor numerem, który czyha na Was w telewizorze, pawlaczu i lodówce ("All About That Bass"), przekonuje, że okładka "Paper" z przeogromną pupą Kim Kardashian nie była przypadkiem i dziewczyny o korpulentnych kuprach wracają do męskich łask, a symbolem kobiecości w miejsce królików Playboya znów będzie rzeźba Wenus z Wilendorfu.
Tyle backgroundu. Merytorycznie na płycie przekornie zatytułowanej "Title" jest z kolei pełno naprawdę dobrego, bujającego twee/bubblegum popu. Meghan, była królowa szkolnego chóru wokalnie domaga i bez najmniejszego problemu oraz z wdziękiem dźwiga stylistykę, która odsyła do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, do damskich grup wokalnych, szkolnych potańcówek, wykluwającego się rock and rolla, czyli wszystkiego co doskonale znacie z gier z serii "Fallout". Twee pop to nie o pokornych trophy wives myjących grzecznie podłogę w kuchni, ale gdyby odrzeć te piosenki z uwspółcześnionej produkcji, z powodzeniem mogłyby wylądować na winylu Ronettes. Tu jest dobrze, wręcz świetnie i nie ma najmniejszego powodu się czepiać, a to że radia i telewizje wyraźnie pragną nas Meghan zakatować, to już nie wina samej zainteresowanej, tylko tego, że radia i telewizje w Polsce - mówiąc oględnie - uprawiają seks oralny z oszczepem, czyli... dopowiedzcie sobie sami.
Dobrze wypadają też balladki retro, jak "What If I". Znowu odzywa się egzorcyzmowany przez Lanę del Ray duch sixtiesowych studniówek, tylko z lepszym wokalem. R'n'b w wykonaniu Meghan znaczy to, co znaczyć powinno, a więc rhythm and blues, nie jakieś późniejsze o lat dziesięć struktury beatowe Kool Herca. I tu dochodzimy do łyżki dziegciu w beczce miodu, który Meghan pałaszuje zamiast lodów i nie płacząc. Zdarza jej się bowiem popadać w hip hop. I tu jest akurat bardzo niedobrze, bo Meghan do hip hopu tak się nadaje, jak Nickelback do post-grunge'u i stonera. Mogąc przebierać w dysponujących o dziewięć piekieł większą swadą koleżankach, nie wiem kto miałby się zdecydować na Trainor w tej wersji. Meghan bowiem popadając w hip hop popada również w infantylizm. Coś, jakby młodsza siostra w pokoju obok założyła bejsbolówkę i zaczęła rapować gangsta. Tak to wiarygodne.
Kolejnym zarzutem jest to, że płyta leci takim forte, że ciężko tego wysłuchać w całości - jako zbiorek singli, które możemy sobie dorzucić do biblioteki w odtwarzaczu, albo puścić na Youtube party, brzmi znacznie lepiej. Ale to już czepialstwo, bo w ramach popu to naprawdę solidny debiut z przeznaczeniem wybitnie radiowym. Sztuki tu oczywiście wielkiej nie ma, a właściwie nie ma jej w ogóle, jest natomiast kupa dobrego popowego, komercyjnego rzemiosła. A czymś radia i telewizje przecież muszą udawać, że są muzycznymi, nieprawdaż?
Meghan Trainor "Title", Sony Music
6/10