Recenzja Leonard Cohen "Popular Problems": Problemy zbyt popularne
Paweł Waliński
Na 80. urodziny Leonarda Cohena, z cohenowskiego obozu trafiają do nas dwie płyty. Pierwszą z nich sygnuje swoim nazwiskiem syn Leonarda, Adam. Drugą natomiast sam maestro. I jest to płyta doskonale identyczna, jak poprzednie.
Twórczość Cohena możemy z powodzeniem podzielić na kilka okresów. Żeby uniknąć zamieszania, przyjmijmy jednak dwa. Pierwszy to ten, gdy Leonard był jeszcze twórcą literackim, autorem bardzo udanej "Ulubionej gry" i absolutnie genialnych (tak, absolutnie genialnych) "Pięknych przegranych". W muzyce stawiał dopiero pierwsze kroki. Sypiał z Janis Joplin, bujał się z beatnickami, chlał, a po zapchlonych hotelach kontemplował ideę samobójstwa. W jego genialnych tekstach słychać było niepokój epoki, ale i grozę, mrok i symbolikę judaizmu. Mało który wokalista natomiast potrafił wytworzyć klimat tak nerwowy, jak młody Cohen, fałszując stosunkowo wysokim kozim głosem, któremu najbliżej było chyba do Dylana. Okres ten obejmuje jego cztery pierwsze płyty.
Drugi to ten, którego symbolem jest "First We Take Manhattan", czy "Dance Me Till the End of Love" i kompletnie inne oblicze ma tu Cohen. To już nie muzyka, która do dziś inspiruje innych folkowych wykrętasów. To nie studium depresji. To nie muzyczna wersja "Pod wulkanem" Malcolma Lowry'ego. To nie dowód mrocznego geniuszu, który sam twórca przepłacał zdrowiem. To piosenki statecznego dżentelmena, który był w piekle, porozglądał się i stwierdził, że spada. Proces tego wychodzenia trwał ładnych parę lat.
To już czwarta płyta, odkąd opuścił klasztorne mury. Pełna pięknej muzyki. Bardzo uroczych melodii. Zacnych chórków. Ponownie utrzymana w klimacie singer-songwriter przełamanym soulem, r'n'b, gospel i - tu nowość - country ("Did I Ever Love You") i ethno ("Nevermind"). I dokładnie jak na wszystkich ostatnich płytach trudno oprzeć się jednemu wrażeniu - że całe to gmeranie studyjne bardziej Cohena krzywdzi, niż mu pomaga. Głos, który sam w sobie jest wartością obija się o dźwięki wprost z popowego mainstreamu lat 80., tworząc dziwne wrażenie, że oto dzieją się dwie oddzielne rzeczy, że tak naprawdę dużo lepiej byłoby, gdyby posadzić Cohena tylko i wyłącznie z gitarą i nagrać to wszystko od nowa. Bez soulujących dam, dęciaków, groove'ującego basu. Że Cohenowi zdecydowanie lepiej wychodzą ciemniejsze, smutniejsze numery, a w tych weselszych popada w nieznośny kicz (ale to akurat było przewiną także płyt z pierwszego okresu).
Kto lubi jego najnowsze dokonania, temu "Popular Problems" przypadnie do gustu. Jako muzyka dosyć mainstreamowa, doskonale zrealizowana, niegłupia, coś z okolic AOP (trawestując termin AOR: adult-oriented-rock). Muzyka, przy której wzruszą się Wasze matki, przy której można pójść do łóżka, pomodlić się, pić kawę i patrzeć na deszcz. Z tym że emocjonalnie wszystko to jest letnie. Dobre w swojej klasie, ale letnie. Nie oczekuję, by 80-latek przeżywał ponownie okres buntu. Nie życzę Cohenowi, by na nowo zmagał się z demonami i dalej pracował na wizerunek jednego z najbardziej depresyjnych artystów świata. Ale dawniej, przy numerach takich, jak "It Seems So Long Ago, Nancy", "Famous Blue Raincoat" czy "Story of Isaac" człowiek sam patrzył na żyletkę, albo przestrzeń nad balustradą balkonu. To były piosenki genialne, piosenki które wielu (w tym ja) nierozerwalnie powiązało z najważniejszymi momentami życia. Piosenki, które do dziś uruchamiają niesamowity emocjonalny bagaż. Aż człowieka ściska w środku. Były. Teraz są tylko piosenki. Poniżej znajdziecie siódemkę. Gdyby Cohen choć zbliżył się do tego, co nagrał na swoich pierwszych płytach, znaleźlibyście jedenastkę. Tym niemniej "Popular Problems" to bardzo udana płyta. Artysty innego niż ten, za którym tak tęsknię.
Leonard Cohen "Popular Problems", Sony Music Poland
7/10