Recenzja Lana del Rey "Ultraviolence": Założenia a praktyka
Druga płyta Lany del Rey nie jest już tak piorunująca jak jej debiut z 2012 roku. "Ultraviolence", choć niepozbawione sporadycznego uroku, razi przewidywalnością i deficytem "momentów".
Lana del Rey nagrała płytę "Ultraviolence" z nie byle kim, bo z Danem Auerbachem z The Black Keys, który został głównym producentem tego wydawnictwa.
Dan Auerbach miał szansę rozbicia banku, bo nie dość, że sprzymierzył się z Lanę del Rey, to jeszcze wydał w tym roku nowy, już nie taki bluesowy album The Black Keys. Bank jednak jak stał, tak stoi, a wartość obu dzieł jest mocno dyskusyjna (choć dla porządku zaznaczyć trzeba, że światowa krytyka raczej kręciła nosem na "Turn Blue", a "Ultraviolence" częściej chwaliła - u nas akurat będzie na odwrót).
Wokalistka pod okiem nowego producenta nieco zeszła z patosu, zawęziła instrumentarium, ujednoliciła stylistycznie repertuar. Wykreślono uchodzące powszechnie za kiczowate partie smyczków i ze znacznie większą śmiałością umieszczono w kompozycjach rockowo-bluesowe gitary. Mimo tego ostatniego, tempo utworów znacznie spadło, a te najbardziej ofensywne fragmenty twórczości Lany zastąpione zostały konsekwentną melancholią, od pierwszej do ostatniej piosenki.
W takim ekosystemie Lana del Rey śpiewa melodramatycznym tonem o samotności, miłości, seksie, przemocy, karierze, ubierając to w barwy smutku, pragnienia, tęsknoty. Tym razem, co zapisać należy na plus, wokalistka podchodzi do wszystkiego z większym i niepozbawionym ironii dystansem, jak wtedy gdy śpiewa, że zrobiła karierę przez łóżko ("I Fucked My Way Up To The Top").
To wszystko brzmi, jak na razie, całkiem nieźle, przyznają państwo, skąd zatem otwierająca tekst sugestia, że coś jest nie tak? Otóż założenia i konsekwencja w ich realizowaniu to dopiero połowa sukcesu. W praktyce "Ultraviolence" zlewa się w jeden monotonny ciąg sennych utworów, pozbawionych ikry, pozbawionych uniesień, wyzutych z intrygujących detali, utworów, które nie pochłaniają bez reszty, nie wzruszają i nie zachwycają już oryginalnością - a przecież debiut "Born To Die" BYŁ oryginalny, z całym tym osadzaniem estetyki lat 60. w nowoczesnych formach. Dwa lata później otrzymaliśmy zestaw 11 lub 14 - w zależności od wersji - ładnych, melancholijnych piosenek. W "Born To Die" można było dosłuchać się przebłysków geniuszu, na "Ultraviolence" został już tylko bardzo dobry warsztat kompozytorsko-tekściarski i wciąż magnetyczny wokal Lany del Rey.
Lana del Rey "Ultraviolence", Universal
6/10