Recenzja Lana Del Rey "Honeymoon": Ten nieznośny snobizm
Tomek Doksa
Różne płyty nagrywała dotąd Lana Del Rey. Ale tak nieznośnie snobistycznego albumu jeszcze na swoim koncie nie miała.
Można się było dotąd zżymać na jej debiutancki materiał, bo niby taki wystudiowany, bo ona taka sztucznie napompowana i w tej swej artystycznej pozie kompletnie nieprawdziwa. Można też było marudzić, kiedy brał ją pod swe skrzydła muzyk The Black Keys, Dan Auerbach, bo zamiast bawić się z gwiazdą ery Instagrama, powinien lepiej skupić się na choćby kolejnym krążku projektu Blakroc
Ale gdzieś tam pomiędzy tymi historiami trafiały się albo Lanie, albo pracującym z nią producentom (kręcili się obok niej m.in. Paul Epworth i David Kahne) momenty, które koniec końców ratowały trzy pierwsze płyty Del Rey z opresji. Dawaliśmy się jej nabrać na te retro gierki, bo były ładnie opakowane i choć żaden z jej dotychczasowych albumów nie trzymał w napięciu od początku do końca, to jednak pojedyncze numery jak najbardziej działały i w kręgu barokowego/dream popu Lana całkiem zasłużenie wyrosła na postać co najmniej zjawiskową. W ostatnich latach nikt przecież w głównym nurcie nie żerował w tak intrygujący sposób na dorobku amerykańskiej popkultury XX wieku, jak właśnie Del Rey.
Te "pojedyncze numery" ("The Blackest Day" albo singlowy "High By the Beach") to też słowa klucze w kontekście jej najnowszego wydawnictwa. Z tą tylko różnicą, że tym razem nie tyle bronią one pomysłu Lany na siebie, co w ogóle ratują "Honeymoon" od zapomnienia. Przeglądając co prawda recenzje w ojczystej Ameryce można wywnioskować, że jej ostatnie próby nie poszły na marne, bo koledzy zza Oceanu zachwycają się śmiałym pójściem Del Rey w klimaty noir i odgrywaniem już nie roli "gangsta Nancy Sinatry", ale Davida Lyncha w spódnicy. OK, można jej rzeczywiście za tę konsekwencję przyklasnąć. Że zamiast nagrywać radiowe przeboje, woli zagłębiać się w świat mrocznej piosenki, który tak bardzo sobie ukochała (bądź, jak kto woli, upozorowała). Jej wybór, fajnie, że ma na tyle pieniędzy, by móc go realizować.
Ale samo nagrywanie muzyki na przekór panującym na mainstreamowej scenie trendom, bohaterki z niej jeszcze nie czyni. A już na pewno nie robi tego "Honeymoon" - płyta o tak nieznośnym ładunku snobizmu i silenia się na rzeczy wielkie, że aż w swej zwartej formie wręcz nieprzyswajalna. Staram się zrozumieć ambicje i założenia samej wokalistki (w końcu jej wielkim marzeniem było, by dostać się do grona artystów z kręgu "high-class scene", a jak inaczej tam trafić, jeśli nie przez płytę stylizowaną na wiekopomny musical), doceniam nawet otwierające krążek, przywołujące na myśl filmowe motywy nie tylko w stylu Jamesa Bonda stylowe dźwięki, ale po czterech przesłuchanych płytach w dorobku tej dziewczyny, z trudem przychodzi mi przyswoić jej nowy album w całości. Wydłużony zdawałoby się do granic możliwości i w dominującej większości kompletnie bezbarwny oraz beznamiętny, choć przecież to klimat i seksapil Del Rey zawsze stanowiły o jej największej sile.
Broniłbym go, gdyby tylko na tym krążku było więcej powodów (poza oczywiście wypolerowaną produkcją i pracą instrumentalistów, za które trzeba dać mu kilka mocnych punktów), dla których należałoby się jeszcze Laną w ogóle interesować. Na jej poprzednim wydawnictwie takim haczykiem była ostatecznie współpraca z Auerbachem, który fajnie ożenił ją z rockową stylistyką, ale w przypadku przesadnie napompowanego teatralnością i nieznośną melancholią "Honeymoon", trudno mieć nadzieję, że jego ciąg dalszy przyniesie cokolwiek dobrego. Cytując tytuł jednego z jej nowych utworów: Bóg mi świadkiem, że próbowałem.
Lana Del Rey "Honeymoon", Universal
5/10