Recenzja Kendrick Lamar "DAMN.": Damn, znowu?
Idź do jasnej cholery z taką okładką, Kendrick. Może ona się nie podobać, ale w poszukiwaniu innych wad okazuje się, że jej wygląd jest najpoważniejszym zarzutem.
Już na samym wstępie mogę napisać, jaka jest to płyta i w zasadzie skończyć ten tekst. Prawie doskonała, której do ideału niewiele brakuje, a w swojej kategorii zostawia konkurencję daleko w tyle. Brzmi znajomo? Jak najbardziej, bo skubany znowu to zrobił. Co najlepsze nie zapowiada się na to, żeby miał zamiar przestać.
Szybkie zapowiedzi i osławiony już singiel "HUMBLE." (z doskonałym klipem, któremu tak naprawdę warto poświęcić oddzielny tekst) sprawiły, że na "DAMN." nie dało się nie czekać. Kendrick Lamar nie zwykł zawodzić i za każdym razem podnosił poprzeczkę samemu sobie.
Zaczęło się kilka lat temu tak niewinnie. Jakieś mikstejpy, które w zasadzie przeszły bez echa, "EP", która EP-ką była, co najwyżej z nazwy (obowiązkowo do przypomnienia sobie przed sesją z "DAMN." cudowne i jedne z największych w karierze rapera - "Is It Love"), przeciętne "Overly Dedicated" i w końcu "Section 80.", które zmieniło wszystko. Wielki album, który okazał się być tylko prologiem do wybitnego "Good Kid, M.A.A.D. City", będącego wstępem do jeszcze lepszej afroamerykańskiej biblii w postaci "To Pimp a Butterfly". Na dokładkę jeszcze "niedopracowane" "untitled unmastered." I bez obaw można podchodzić do najnowszego dzieła.
Może zacznę od gości, bo tutaj najważniejszym wydaje się być ten, który jest... w tle. Same pokrzykiwanie Kid Capriego, paradoksalnie jednej z największych i zapomnianych hiphopowych legend, jest więcej jak symboliczne. Powodów ku temu jest kilka, ale jest jeden punkt wspólny. Obydwaj mieli na swoich płytach plejadę gwiazd.
U Lamara goście nie pojawiają się w takiej liczbie i każdej możliwej sekundzie produkcji, to jednak mało kto może sobie pozwolić na zaproszenie do współpracy U2 i Rihanny ze świadomością tego, że street credit pozostanie nienaruszony. Ich występy należy traktować w kategoriach "symbolicznych", raczej nic niewnoszących, podobnie jak kilka innych nazwisk pracujących nad warstwą muzyczną, chociażby Jamesa Blake'a majstrującego przy "ELEMENT." Wielki plus natomiast dla Zacariego, którego występ w "LOVE." poprzedził legendarny krzykacz.
Wszyscy ubarwiają album, ale i tak giną przy poczynaniach gospodarza, a tutaj dzieją się rzeczy wielkie i epickie. Panie i panowie, czy chcecie, czy nie, ale jest to najwybitniejszy raper naszych czasów. Już początkowe "DNA." jest totalnym popisem umiejętności kalifornijskiego MC. Każdy kolejny album to delikatna poprawa w poruszaniu się po beatach (tak, da się), jednak to w przypadku Lamara, nie jest to najbardziej istotne. Tutaj najbardziej imponuje liryka, a składanie wersów w logiczną i wciągającą całość jest czymś, czym niewielu może się pochwalić we współczesnym mainstreamowym rapie. Nostalgiczny i poruszający "FEAR." konfrontuje się z polityką i wersami wycelowanymi w Donalda Trumpa w "XXX.", a przecież jeszcze trzeba znaleźć miejsce na reminiscencje, religię czy problemy czarnej Ameryki. Spokojnie, tu jest wszystko, w dodatku na masakrycznie dobrym poziomie.
"To Pimp a Butterfly" było raczej jednorazowym wybrykiem pod względem brzmienia i paradoksalnie może w przyszłości wyjść mu to na dobre. Będzie to jedyne i niepowtarzalne, ale nie ma się co łudzić - K.Dot zdecydowanie najlepiej czuje się w (nie)zwykłej konwencji z aktualnie obowiązującymi trendami. Za każdym razem z doborem beatów trafiał idealnie, czego punktem kulminacyjnym był "debiut" z 2012 roku, ale "DAMN." wydaje się być jeszcze lepsze pod tym względem. Tak, nie żartuję, nie mam zwyczaju w tym przypadku.
Przykro mi, Drake, ale takich rzeczy nie ma nawet u ciebie. Z jednej strony gwiazdy jak Mike Will Made It czy Sounwave (musi być ciebie więcej), z drugiej ci, których czas w masowej popkulturze prawdopodobnie jeszcze nadejdzie, czyli jazzmanów z BadBadNotGood. Może i razi trochę standardowo przynudzający w 9th Wonder ze swoim soulującym closerem w postaci "DUCKWORTH.", ale w opozycji do niego świetne klasyczne brzmienie zapewnił The Alchemist.
Nie wiem czy wypada się cieszyć z tego, że po raz kolejny mija się z celem opisywanie produkcji Kendricka Lamara. Każda recenzja sprowadza się do tego samego - nic odkrywczego w ocenie końcowej. Wiecie, co w tym wszystkim jest jednak najlepsze? Nie wiadomo, czy kiedyś nastąpi znacząca obniżka formy. Damn.
Kendrick Lamar "DAMN.", Top Dawg/Universal Music
9/10