Recenzja Justyna Steczkowska "Anima": Justyna Mistrzowska
Tomek Doksa
To najprawdopodobniej będzie najbardziej niedoceniona płyta tego roku. Choć trzymam mocno kciuki, by "Animę" zauważyli nie tylko wierni fani "starej Steczkowskiej".
Panią Justynę proszę o zrozumienie - owa starość nie odnosi się wcale do metryki, a czasów z perspektywy jej dzisiejszej kariery tak odległych, że co młodsi słuchacze mogą ich w ogóle nie kojarzyć. Dziewczyną szamana (czytaj kobietą, która swoim podejściem do popowego grania miała zrewolucjonizować polską scenę) była niespełna 20 lat temu, a ostatnią autorską płytę (celowo nie liczę tutaj całkiem udanej, ale jednak retrospektywy "XV") wartą uwagi kogoś więcej niż jej najbardziej oddanych fanów oraz dzieci (bo częściej od dobrego popu nagrywała ostatnio krążki z kołysankami) wydała w 2007 roku, u boku Bogdana Kondrackiego w Jazzboy Studio. Nie krzywmy się więc, jeśli na 10 zapytanych dziś osób piątka weźmie Justynę przede wszystkim za jurorkę popularnego talent show, a reszta za gwiazdę od złotych przebojów. Nie dziwmy się też, jeśli na hasło "Anima" większość z nich popatrzy na nas ze zdziwieniem, a propozycję przesłuchania "nowoczesnej Steczkowskiej" mało kto też weźmie na poważnie.
Ale obym się mylił. Bo ta płyta to najlepszy materiał Justyny od lat. Godny jej pierwszych wydawnictw i przywracający Steczkowską na właściwe dla niej miejsce - poza zasięgiem popowej konkurencji i wysoko ponad muzyczną średnią krajową.
"Anima" to piękne parcie pod prąd dzisiejszych mód i muzycznych trendów, album bardzo osobisty i wielowymiarowy, na którym wokalistka robi to, co powinna była robić już zawsze - zamiast iść na kompromis, zaskakuje artystyczną wizją i wymyka się gatunkowym klasyfikacjom. Bawi się muzyką i wokalem niczym niegdyś Björk albo Madonna za czasów "Ray of Light", bo też towarzysząca jej dźwiękowa struktura to elektronika najlepszego sortu, pełna przestrzeni i fajnego, triphopowego klimatu. Dorzućcie do tego jeszcze dotrzymujące kroku całości refleksyjne teksty, a wyłoni się przed wami materiał, którego Justynie można tylko pogratulować i pozazdrościć. Nie wszyscy pewnie go zrozumieją, niektórzy uznają go być może za wręcz artystycznie nadęty, ale "Anima" to - zgodnie zresztą z zamysłem opowiedzenia historii o człowieku w kontekście wszechświata - album na swój sposób kosmiczny. Z odpowiednim podejściem (i może też pominięciem jednego utworu "Tam" - nazbyt kojarzącego się z dziecięcymi kołysankami) doprawdy można przy nim odlecieć.
Kobieca płyta roku? Trzymam kciuki. Ale nie formalne tytuły są w jej przypadku najważniejsze. Przede wszystkim "Animie" należy się szacunek słuchaczy. Młodsi niech nie oceniają jej wyłącznie przez prymat ładnej pani z telewizji, starsi - niech zapomną jej ostatnie artystyczne posunięcia. A sama Justyna, mam nadzieję, oby po tym dość imponującym wejściu na orbitę nie wpadła już nigdy więcej w żadną muzyczną czarną dziurę.
Justyna Steczkowska "Anima", My Music
8/10