Recenzja Justin Bieber "Purpose": Resocjalizacja rozpoczęta
Paweł Waliński
Samym skandalem za daleko się nie ujedzie. Czy wyrośnięty i skoksowany Bieber ma cokolwiek w zanadrzu, żeby artystycznie bronić swojej racji bytu w świecie sławy?
Na początku wyjaśnijmy sobie jedno. Bieber jest oczywiście chłopcem, za którego wstydzi się rodzima Kanada, którego Amerykanie chcą od siebie deportować, i który w rankingach najbardziej znienawidzonych muzyków o Olimp walczy najwyżej z zespołem Nickelback (też Kanadyjczykami, swoją drogą). Tu kłócić się niepodobna. Na wszystko co mu się złego przydarza, solidnie sobie zapracował. Czy jednak jest tylko i wyłącznie produktem wychowawczych błędów i wypaczeń, czy wzorem innych skandalistów, broni się przynajmniej muzycznie? Bo wiecie - taki Keith Richards może sobie wciągać nosem choćby prochy własnego ojca, jeśli spod jego palców wychodzą rzeczy pokroju "Gimme Shelter"...
"Moje życie to film i wszyscy go oglądają" mówi nam na samym początku płyty. Po chwili ("I'll Show You") dodaje: "Przejdźmy do dobrej części, poza cały ten nonsens". Tylko, czy ta dobra część tu w ogóle jest? Czy zaszczepili ją "mentorzy" w postaci obecnych na albumie Skrillexa, Ricka Rubina, albo Kanyego Westa? Tu właściwie można się przyczepić jeszcze przed wrzuceniem krążka do odtwarzacza - średnio uzdolniona jednoręka małpa, przy takim nawale specjalistów i sław, potrafiłaby nagrać w miarę przyzwoity album. Jeśli więc "Purpose" miałoby być jakimkolwiek odkupieniem, poprzeczka musi być wyżej. I, przy wszystkich swoich ambicjach, żeby oto zdać się nagle światu nowym D'Angelo, tak ustawionej Bieber nie przeskakuje. Choć należy mu oddać, że zalet na tej płycie znaleźć możemy niemało.
Przede wszystkim "Purpose" jest bardzo zróżnicowane produkcyjnie. Pop ściga się z soulem i r'n'b, formy lekkie i romantyczne z mięsiwem rodem z darkroomu, z którego człowiek wychodzi pobielony proszkiem, jak piekarski terminator z roboty. Znajdzie się też co najmniej kilka numerów, które z powodzeniem mogłyby zrobić niezłą klubową karierę, choć i wypełniaczy nie brakuje. Generalnie poziom kompozytorski jest mocno nierówny. "What Do You Mean", czy "Sorry" ze swoim brzmieniowym małpim gajem uprawomocniają moje porównanie sprzed chwili, a stoją przecież obok bardzo udanej balladki "I'll Show You" i będącego istnym manifestem tego albumu, "Mark My Words". Fantastycznie buja "Love Yourself", w którym czuć kompozytorską rękę Eda Sheerana. "Company" ze swoim falsetowym zawijasem ma niemałą szansę stać się przebojem (choć nie moim). Podobnie jak takie "No Pressure"...
Najsłabszym wątkiem na "Purpose" jest paradoksalnie... wokal. Bo jakby się Bieber nie starał szeptać, falsecić, mutacja pozostawiła go nadal bardziej chłopcem, niż mężczyzną. Koksowanie i liczne tatuaże mi osobiście nie imponują, szczególnie że sam mam więcej. Co z kolei jakoś jednak mi imponuje, to fakt, że zdobył się choć na symboliczne przeprosiny (że nie miał wyboru - spuśćmy się na tę zasłonę milczenia). A skoro się na nie zdobył, może faktycznie dajmy mu choć na chwilę symboliczną czystą kartę? W końcu dorastanie w samym centrum show-biznesu pewnie do łatwych nie należy. Co nie zmienia faktu, że przy takim naddatku sław, jakie przy "Purpose" pracowały, efekt jest przyzwoity, ale zarazem mocno średni. Resocjalizacja rozpoczęta, ale do najwyższej półki w ramach gatunku (ów?) jeszcze się Bieber musi trochę poprzebijać. Pozostaje życzyć powodzenia.
Justin Bieber "Purpose", Universal
5/10