Recenzja Julia Marcell "Sentiments": PJ Marcell
Paweł Waliński
Trzecia płyta. I w końcu mamy prawdziwą polską rozrabiarę z gitarą. I to strasznie jest fajne. Szczególnie, że poza rzeczoną gitarą Julia nadal świat widzi.
Jedni mówią, że druga płyta najtrudniejsza. Inni, że trzecia, bo energii z debiutu czasem starcza i na dwójeczkę, a trójeczka to już test. Julia Marcell znalazła sposób na ten konkretny moment swojej kariery. Zamieszała, pomieszała i odnowiła formułę. Czy raczej postarzyła, bo odwołań do przeszłości (nie własnej) na "Sentiments" - zgodnie z tytułem - co niemiara.
Już pierwsze "Manners" pokazuje, gdzie to wszystko iść będzie. Oskarżana o powinowactwo z Kate Bush gra tym powinowactwem, piszcząc sowizdrzalsko w refrenie, przy jednoczesnym mocnym osadzeniu numeru w gitarach spod znaku PJ Harvey. Artystycznie rozkrok to bardzo fajny, bo drive numer ma i jako opener sprawdza się znakomicie.
Oceniając na innych łamach promujący nowy album singel ziewałem, że każdy dziś gra post-White'owsko, że ludzie za bardzo są zapatrzeni w brudne, zakorzenione w bluesie gitary. Nadal uważam, że to moda numer jeden w tegorocznym rocku. Natomiast gryzę się w język jeśli chodzi o to, jak działa to u Julii. Bo działa znakomicie. Wizyta w garażu paradoksalnie odświeżyła jej muzykę. Nawet jeśli kompozycja jest na wskroś "toriamosowska", jak "Dislocated Joint", kiepska żarówka w garażowej lampie nadaje jej charakteru, może nawet mroku. A chórki jak z horroru pod koniec numeru robią tytaniczną robotę.
Ale pal sześć klimat, produkcję, brzmienie. Na płycie są przede wszystkim naprawdę mocne numery. Mocne i niebanalne. Kojarzycie sposób pisania Martina Gore'a? Człowiek myśli, że wie jak się skończy dana linia, a tu niespodzianka. W tym była duża część siły Depeche Mode. I tu jest duża część siły Marcell. Te linie potrafią zaskoczyć, nie są banalne i przewidywalne. Choć może z tym Gorem strzeliłem za daleko. Może lepiej byłoby przeprowadzić paralelę z... PJ Harvey. Różnica może taka, że Marcell ma więcej dziewczęcości i delikatności - przede wszystkim w wokalach. Nie jest buldożerem, jak starsza koleżanka. Prędzej w ramach rocka dokonuje ekwilibrystyki i woltyżerki. Bo faktycznie korzysta z bardzo wielu różnych wpływów - horyzonty ma szerokie. Dream pop w "Halflife", "Piggy Blonde" jak z repertuaru Cranes, folkowa "Maryanna" (ależ tu jest piękna linia), "Twelve" świetnie i nienachalnie sprzedaje patenty prog i ejtisowe. Petardą jest śpiewana po polsku "Cincina", nad którą unosi się trochę ducha Maanamu. No i ponowne świergotanie w refrenie znowu robi robotę. I jakoś nagle zacząłem myśleć o Liz Fraser i Cocteau Twins, co jest już absolutnie grubą rekomendacją. Orientalizujące "Lost My Luck" - najcięższy chyba numer na płycie dopełnia rozkoszy. To zdecydowanie materiał na kilka przesłuchań. Przy jednym ledwie się poliże wszystko, co tu siedzi. A niby tak minimalnie. Ot, oszukanica!
Przed chwilą dosłownie recenzowałem ostatnią Gabę Kulkę i wieszczyłem jej tegoroczne podium. Chwilę później był fantastyczny nowy John Porter. Dziś piszę o Julii Marcell. Od razu odrzucam zarzut, że skoro wszystko to z jednej stajni, to jestem na czyimś payrollu. Nic podobnego. To po prostu bardzo dobre nagrania. Osiem lat temu, kiedy zaczynałem przygodę z zawodem, niezłych krajowych produkcji trzeba było szukać po śmierdzących undergroundowych klubach. Dziś - w stosunku do tamtych czasów - podaż dobra mamy wprost niesamowitą. Coś się zmienia. Na lepsze. To bardzo dobrze. Żółwik, Julia!
Julia Marcell "Sentiments", Mystic
8/10