Recenzja John Porter "Honey Trap": Dobra ta porterówka

Paweł Waliński

Walijczyk w Polsce nagrywa americanę. Absurdalne, nie? Sęk w tym, że tu akurat działa. I to doskonale.

Okładka albumu "Honey Trap" Johna Portera
Okładka albumu "Honey Trap" Johna Portera 

Wszyscy wokół utyskiwali, że nie gra się u nas americany, a polana (ach, ta analogia) jest słaba, jak kot po sarinie. Dopiero niedawno zaczęły pojawiać się nad Wisłą wykonawcy w stylu Petera J. Bircha. Ale czy na pewno? Bo o ile pamięć mnie nie myli, płyty Portera i Lipnickiej były właśnie americaną. Podobnie ostatnia solówka Lipnickiej. W tej tradycji jest też nowa, bardzo dobra solowa płyta Portera.

Facet, który onegdaj nagrał jedną z najważniejszych polskich płyt lat osiemdziesiątych, czyli "Hellicopters" John Porter Band, mimo że porusza się jakoby na uboczu mainstreamu i nie narodził się na piastowskiej ziemi, pozostaje naszym prawdziwym narodowym skarbem. Bo od czasów wspomnianej płyty nie zagubił niesamowitego talentu do pisania numerów absolutnie znakomitych. To, co znajdziecie na "Honey Trap", tylko tego dowodem.

A co znajdziecie? Znajdziecie amerykańskie pustkowia, dyliżanse jadące nocą pomiędzy obsikanymi przez kojoty kaktusami, westernowe galopady oraz przepiękne alt-country'owe ballady, przy których niejeden kojot załka (jak już skończy kaktus obsikiwać). Stylistycznie "Honey Trap" kompletnie nie jest oryginalna, ale w niczym zupełnie to nie przeszkadza, bo źródła, z których czerpie tu Porter, to synonim muzycznej klasy i szlachetności. Taki "Night Smoke" mógłby na przykład z powodzeniem nagrać Roy Orbison. Nad "Where the Sun Never Shines" unosi się jednocześnie duch Sonic Youth i B.B. Kinga. "Black with the Blues" z kolei z powodzeniem mogłoby być numerem wyciągniętym z płyty T-Bone Burnetta. Trumienny to blues jak nie wiem co, aż całe serce od słuchania czernieje. A Mark Lanegan może czuć się zazdrosny, że dwa lata temu nie zaprosił Portera, żeby nagrał feature'a na jego "Blues Funeral".

Polski Lanegan? Polsko-walijski? Walijsko-polski? Zwał, jak zwał, Porter może nie ma laneganowskich warunków wokalnych, ale i tak jego przyjemnie sterany życiem głos robi tutaj robotę. A kawałki - ośmielę się stwierdzić - ma od przynudzającego wyjątkowo Lanegana lepsze. Bardziej różnorodne. Zdobne w pięknie nonszalanckie gitary (tu od czasu "Hellicopters" dużo się nie zmieniło). Na absolutną pochwałę zasługuje też to, co dzieje się w sekcji rytmicznej. Prosto, dużo bębnów, bez jakichś karkołomnych udziwnień, za to z feelingiem i pewną przyjemną transowością.

Kompozycje są niewymuszone i mają w sobie bardzo dużo autentycznego piękna. Nikt tu w studiu nie przykrywa piosenki zestawem tanich tricków. Numery są momentami do bólu minimalne. I jeśli takie "Dreaming of Drowning" z rozwiercającą mózg gitarą nie sprawi, że choć na chwilę usiądziecie w bezruchu, złapiecie jakiś moment kontemplacji, to znaczy że "bez serc, bez dusz, szkieletów ludy" jesteście. Słuchając samego tego numeru, podwyższyłem cyferkę na końcu o jeden punkt.

"Honey Trap" to dowód, że Porter jest wielkim muzycznym macherem. Że pisać potrafi jak mało kto w kraju. Tak brzmi - Proszę Państwa - tegoroczne krajowe podium. Amen. Amen oznacza "niech tak będzie". Amen.

John Porter "Honey Trap", Mystic

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas