Recenzja James "Girl at the End of the World": Przykre przeciętniactwo

Paweł Waliński

Smutne, kiedy zespół z fajnym dorobkiem i - kiedyś - fantastycznym zmysłem do pisania niegłupich, bardzo nośnych przebojów, mimo wyraźnego spadku formy, upiera się i brnie. To niestety casus formacji z Manchesteru.

"Girl at the End of the World" grupy James to płyta w kratkę
"Girl at the End of the World" grupy James to płyta w kratkę 

Kiepsko było już przy okazji poprzedniej płyty, "La Petit Mort" (2014 r.), więc zapowiedzi basisty, Jima Glennie, że nówka będzie kontynuacją kierunku obranego na swojej poprzedniczce nie zapowiadały niczego dobrego. I - smuteczek - ale faktycznie ciężko znaleźć coś szczególnie dobrego na "Girl at the End of the World". Zespół, który cieszył niegdyś swoją wszechstronnością, nagrał album ciągnący się jak melasa, taki na którym wszystkie kolejne numery zlewają się w jedno. W notce prasowej czytamy, że nowa płyta ma być zbiorem "euforycznych hymnów". Tak. Euforycznych hymnów my a**.

Oddać Jamesom trzeba jedno. Że poniżej pewnego poziomu nie schodzą, więc wszystko jest tu przyzwoite rzemieślniczo. Są kawałki stricte synthpopowe, jak "Dear John" i "Attention", przy czym to pierwsze ma w sobie jakiś vibe a'la New Order, co brzmi całkiem fajnie, drugie z kolei wieje taką kompozytorską łopatologią, że ciężko uwierzyć, że to naprawdę James. Nieźle wypada bardziej rockowy, człapiący "Bitch", który traktuje o kryzysie wieku średniego i nieustannym narzekaniu. "To My Surprise" ma w sobie jakiś w miarę przyjemny groove i "Were you born an asshole?" w refrenie, więc też w miarę niesie.

Potworkiem jest za to "Noting but Love", brzmiące jakby skomponował je największy bodaj na świecie specjalista od potwórków, czyli Matt Bellamy. "Feet of Clay" to podręcznikowy przykład, jak napisać piosenkę, którą trzeba zakatować, żeby zostało po niej coś w głowie. Podobnie "Surfer's Song", z nabiciem jak u Pet Shop Boys. Intrygująco brzmi za to z kolei oparty na drum'n'bassowym podkładzie "Catapult", choć zespół robi tu też wrażenie rozdarcia między nową formą, a starymi przyzwyczajeniami. "Alvin" z kolei to jakaś niezrozumiała porażka. I tak w kratkę. Raz jest w miarę, raz panowie śmigają poniżej lamperii. Po kapeli z takim dorobkiem człowiek spodziewa się jednak więcej.

Doceniam, że James na ile mogą, na tyle eksperymentują. Że szukają sobie jakiejś nowej formy wyrazu. Natomiast nie ma sensu udawać, że eksperyment jest tu trafiony. Bo nie jest. Nie pomógł Max Dingel (producent The Killers i - co serio tu, niestety, słychać - Muse), ani Brian Eno, który też paluchy w ten materiał wsadzał. Ani śladu psychodelii, w której kiedyś znajdowali się z powodzeniem, no i brakuje absolutnie mistrzowskiego polotu do pisania chwytliwych numerów. Jasne, że jest tu perła, czy raczej perły, w postaci "Waking" oraz numeru tytułowego, gdzie frazy po prostu porywają, ale raz: to dwa przypadki na jedenaście kawałków. Dwa: i to "Walking" musieli zepsuć kwadratową perkusją z automatu. Owszem, jestem trochę obrażony i stąd może daję im popalić bardziej, niż na to zasługują. Ale zwyczajnie cały czas mam nadzieję usłyszeć z ich obozu coś nowego, co będzie dźwigało poziom klasycznych dokonań. Tym razem znów się nie doczekałem.

James "Girl at the End of the World", Mystic

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas