Recenzja Jakub Herfort "Jakub Herfort": Skok na kasę

Debiut Jakuba Herforta to jedna z tych płyt, których można słuchać z przyjemnością, ale trudno je obronić. To nic więcej niż próba wyciągnięcia pieniędzy z portfeli słuchaczy. Gorzej, że trudno winić tu niedoświadczonego w show-biznesie gospodarza.

Jakub Herfort na okładce swojego debiutu
Jakub Herfort na okładce swojego debiutu 

Gdyby posunąć się do generalizacji, można mówić o trzech szkołach coverowania utworów. Pierwsza - najbardziej kreatywna - zakłada wykorzystanie zaledwie elementu oryginalnej piosenki, aby stworzyć na jej podstawie coś zupełnie nowego. Pamiętamy to doskonale chociażby z "When The Levee Breaks" Led Zeppelin, a na tym patencie oparto właściwie całe "eMOTIVe" A Perfect Circle. Druga szkoła mówi z kolei o tym, aby trzymać się w miarę blisko klimatu oryginału, filtrując jednak całość przez własną wrażliwość muzyczną. Jeśli pamiętacie EP-kę "...only your bus doesn't stop here" Ścianki złożonej z utworu "The Iris Sleeps Under The Snow" oraz jego dwóch interpretacji w wykonaniu Nosowskiej i Smolika oraz Myslovitz, pewnie wiecie doskonale, o co chodzi.

Pozostaje nam jeszcze trzecie podejście, bliskie oryginalnym wersjom kompozycji, czyli wykorzystanie pierwotnej melodii i bawienie się co najwyżej aranżacją oraz sposobem prowadzenia partii wokalnej. Coś, co doskonale znane jest chociażby ze znacznej części programów typu talent show. A tak się składa, że Jakub Herfort nie dość, że w sporej mierze podąża tą właśnie drogą, to jego wydawca nie pozwala nam zapomnieć o źródłach sukcesu muzyka.

Na froncie okładki (swoją drogą, bardzo kiczowatej) debiutanckiego albumu Herforta widnieje napis "Zwycięzca Mam Talent!", abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, z kim mamy do czynienia. Nie wiem, czy wydawca aż tak nie był pewny poczynań swojego protegowanego, że postanowił postawić na ten marketingowy zabieg, ale jest to co najmniej... dziwne. Szczególnie, że na podobny ruch nie zdecydowano się przy wydawaniu płyt innych laureatów talent show.

Co więcej, nie dopatrywałbym się wielu wad debiutu Jakuba Herforta w osobie samego gospodarza. Chłopak ma przyjemną, aksamitną, ale jednocześnie potężną i dojrzałą barwę głosu, wymarzoną wręcz do retro-jazzowego grania, jakim to nas karmi przez sporą część swojego albumu. Swoje partie prowadzi bardzo pewnie, a jedyne, co naprawdę potrafi razić ucho to kulejący akcent w anglojęzycznych utworach.

Skąd więc tak niska ocena? Ano, przez - jak mniemam - wygodę oraz lenistwo osób zaangażowanych w powstawanie debiutu młodego wokalisty. Wszak jak wytłumaczyć fakt, że "Delilah" Toma Jonesa, które zapewniła Herfortowi zwycięstwo w ostatniej edycji "Mam talent!" znajduje się także na tym albumie? Podobnie jak "Sway" Deana Martina oraz "Zacznij od Bacha", dzięki którym Herfort przeszedł etap castingów? Albo "Can't Take My Eyes Off You" Franka Sinatry, zapewniające wokaliście wejście do finału? To prawda: nie wysilono się nawet specjalnie w kwestii doboru repertuaru, tylko wzięto po prostu to, co muzyk prezentował w trakcie programu i nagrano w warunkach studyjnych! Jeżeli więc oglądaliście występy wokalisty w "Mam talent!", znacie doskonale już niemal połowę albumu.

Co jeszcze znajdziemy na płycie? Zbyt oczywiste standardy: "Cheek to Cheek" Franka Sinatry, "Bo z dziewczynami" Jerzego Połomskiego czy "When I Fall in Love", które rozpropagował Nat King Cole, a do tego także jedna z największych meksykańskich dum muzycznych, czyli "Besame Mucho" Consuelo Velázquez. Średnio korespondują z nimi dwie polskie ballady: "Życia mała garść" Krzysztofa Krawczyka i Jarosława Kukulskiego oraz "Ostatni kadr" Hanny Banaszak. Głównie z powodu braku jazzowych inklinacji, które są cechą wspólną pozostałych numerów obecnych na płycie.

Naprawdę trudno ocenić ten album od strony muzycznej, bo to tak jakby krytykować klasykę muzyki rozrywkowej. Wszystko zostało tu wykonane po prostu dobrze, z tym, że mówimy tu o robocie czysto rzemieślniczej, bo artyzmu i kreatywności znajdziemy tu niewiele. Przez to debiutancki album Jakuba Herforta trudno traktować w ogóle jako pełnoprawną pozycję. Prędzej należy ją rozpatrywać jako skok na kasę ze strony wytwórni, która poszła po linii najmniejszego oporu, uznając, że najlepiej sprzeda się to, z czego wokalista był już doskonale znany. Przez to powstała składanka z przebojami radia specjalizującego się w starszych przebojach - z tą różnicą, że została zaśpiewana przez jedną osobę. Czy nie dziwi was specjalnie, że album został wypuszczony zaledwie pięć miesięcy po zwycięstwie wokalisty w talent show?

A przecież można było zrobić to inaczej. Napisać Herfortowi nowy repertuar w klimatach retro, zatrudnić muzyków, którzy potrafią podejść do takiej materii z odpowiednim wyczuciem, a których przecież nie brakuje w Polsce. W końcu sukces Mitch&Mitch czy Ani Rusowicz pokazują doskonale, że istnieje w naszym kraju odbiorca vintage'owych klimatów. Jakub Herfort mógł zapełnić kolejną niszę w tym obszarze i trudno go winić za to, że tego nie zrobił - jest tylko amatorem stawiającym pierwsze kroki w show-biznesie.

Swoich początków żałowała Ala Janosz, Tomek Makowiecki cieszył się z możliwości uzyskania niezależności, a i Monika Brodka podążyła z czasem w zupełnie inną stronę niż wskazywałyby na to jej źródła muzyczne. Może więc zwycięzca dziewiątej edycji "Mam talent!" powinien zastanowić się nad tym, kto sprawuje pieczę nad jego poczynaniami? Bo przyznam, że gdybym podążał za głosem serca, to z powodów artystyczno-ideologicznych ocena jego debiutu byłaby druzgocząca.

Rozum podpowiada jednak, że to dobrze nagrany i wykonany, a jednocześnie kompletnie niepotrzebny album, stawiający Herforta w roli jednego z najbardziej zmarnowanych potencjałów na polskiej scenie muzycznej. Jak tak dalej pójdzie, jego kolejną pozycją będzie płyta z kolędami i pastorałkami, dodawana darmowo do kobiecych czasopism. A tego nikt by chyba nie chciał.

Jakub Herfort "Jakub Herfort", Sony Music

4/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas