Recenzja Imogen Heap "Sparks": Słuchacze zasiali, Imogen hoduje
Paweł Waliński
"Sparks" to już czwarty album w karierze pochodzącej z Londynu Heap. W dodatku album niecodzienny, bo koncepcyjny, oparty na tym, co podarowali jej fani.
14 marca 2011roku artystka ogłosiła, że zaczyna pracować nad nowym nagraniem i poprosiła chętnych, by przysyłali jej "sound seeds" - krótkie i pozornie zupełnie nieznaczące "nagrania terenowe". Zebrała rzeczy naprawdę abstrakcyjne, jak dźwięk spalanej zapałki, zamykanych drzwiczek od zmywarki, roweru. Obiecała co miesiąc wydawać po trzy oparte na nadesłanych nagraniach numery. Rzeczywistość to tytaniczne tempo zweryfikowała (w szczegóły wchodzić nie ma co), ale to nieważne. Ważne, że mamy w końcu zebrane owoce pracy słuchaczy i Imogen.
Jaki plon dał eksperyment? Przy pierwszych akordach odkrywamy odkrytą już dawno prawdę, że na poziomie songwritingu Heap jest nie byle jakim zjawiskiem - należy bowiem do wąskiego grona kompozytorek, którym - kiedy zasiadają do pisania numerów - nie przychodzą automatycznie do głowy wciąż te same trzy pochody akordowe, na których napisano wszystkie fajne piosenki świata. Przeciwnie, Heap potrafi pisać linie połamane, zaskakujące, nieoczywiste. Dodatkowo robi tu to, co można uznać za jej znak firmowy - tak lata w górę i dół skali, że człowiek ledwo za nią nadąża ("You Know Where to Find Me"). Chwilę potem serwuje nam ("Entanglement") dosyć nużącą elektroniczną balladkę, której pomaga dopiero uśmiech w stronę brzmień folkowych. "The Listening Chair" to z kolei odrabianie lekcji z Laurie Anderson. Staccato, echolalia, zrazu przywodzą na myśl "O Superman" wspomnianej starszej koleżanki. Kolejne nawiązanie do Anderson znajdziecie w "Neglected Space", które po raz n-ty przypomina mi, dlaczego nienawidzę vocodera.
"Cycle Song" zabiera nas z kolei nad Indus, gdzie celebrujemy swą radość tak intensywnie, że pewnie wcześniej wrzuciliśmy sobie jakiś trzyliterowy wspomagacz. Tu miejsce echolalii zajmuje glosolalia. Tak. Aż tak ambitnie i pompatycznie poczyna sobie pani Imogen. "Lifeline" to z kolei bardzo dobry popowy numer, który z powodzeniem może hulać na mainstreamowych listach przebojów. W "Minds Without Fear" podróżujemy na wschód. Przez suki bliskiego wschodu ("suk", nie "suka" - żeby nie było) po taneczną karalską noc. "Me the Machine" stanowi powrót do Europy, trochę w tradycji Petera Gabriela. "Run-Time" to współczesna londyńska dyskoteka. Minimalnie i z oczkiem puszczonym do Katy B. I tak dalej, i tak dalej.
Album jest przebogaty. Powiedzieć: "barok", to nie powiedzieć nic. Lekką ręką można użyć określeń takich, jak "manieryzm", "rokoko". Momentami człowiek zastanawia się, czy aby Heap kolejnych warstw nie nakładała na siłę, żeby tylko było więcej, żeby wszystko było bardzo skomplikowane. Do tego mające pretensję do poezji teksty, nierzadko uciekające się do tradycji strumienia świadomości. Inna rzecz, że ów strumień świadomości nieraz użyty jest z niedostateczną świadomością, co efekt ma taki, że wokalne wojaże artystki zdają się bełkotliwe i grafomańskie.
Z przeprodukowania płyty też można uczynić zarzut. W jednej z zachodnich recenzji czytam na przykład, że wszystkie te studyjne i aranżacyjne fajerwerki są na płycie po to, żeby przykryć miałkość kompozycyjną. Opinia to nieuczciwa, bo co najmniej połowa numerów, gdyby odrzeć je do absolutnego muzycznego minimum, z powodzeniem się obroni. Zgoda z kolei z innym zarzutem. Użycie "sound seeds" nie jest w żaden sposób dla albumu determinujące. Zupełnie nie słychać, że gdzieś tam są i że stają się przyczynkiem do jakiejkolwiek rozkminy. Toną we wkładzie własnym Heap, co czyni z nich wydmuszkę, eksperyment dla eksperymentu, czystą (i pustą) formę, niepotrzebną i przereklamowaną zabawę, która na poziomie deklaracji miałaby może zachęcać, czy dać płycie poblask intelektualizmu.
Migające światła, często zmieniające się kolory - takie zjawiska mogą u osób cierpiących na epilepsję wywołać atak. Jeśli istniałaby jakaś dźwiękopochodna epilepsja, na okładce "Sparks" z pewnością winno znaleźć się ostrzeżenie podpisane przez ministra zdrowia. Dla niektórych to dowód gigantomanii artystki (pewnie racja) i powód, by album ocenić nisko (pewnie nie racja). Ja jednak zaręczam, że wszystko się tu trzyma kupy. Dobre piosenki, maestria wykonania. Czy to jednak album spójny? Zupełnie nie. Czy nadaje się do użytku wielokrotnego? Nie wiem. Póki co boję się próbować. Atak zbliżony do epileptycznego zupełnie mi z rana niepotrzebny.
Imogen Heap "Sparks", Megaphonic Records
7/10