Recenzja Ewelina Lisowska "Nowe horyzonty": A już tam "nowe"...
Paweł Waliński
Druga płyta Eweliny Lisowskiej prowokuje u mnie to samo pytanie, co pierwsza. Po co z alter-/hardcore'owego skarbu robić na siłę gwiazdkę pop? Drugie pytanie: czy to się udaje?
Fajna była Ewelinka w tym "X Factorze". W potoku wyglądających podobnie ładniejszych/brzydszych, zdolnych/mniej zdolnych panienek świeciła piercingami, growlowała w zespole Nurth i w ogóle była dowodem, że współczesna młodzież trochę jednak bardziej jest różnorodna od przeciętnej hodowli ogórków szklarniowych. Mała, słodziutka, w swoim lansie emo-rockabilly była w dobry sposób amerykańska. Wyobraźcie sobie, że siedzicie w jakiejś amerykańskiej przydrożnej knajpie, a ona podchodzi w fartuszku. Zamawiacie hamburgera, rzucacie porozumiewawcze spojrzenie, kończy się wymianą telefonów i romansem (Wykonalne - swoją obecną dziewczynę wyrwałem zza baru. Chwalę się, bo to wyczyn - proste). Amerykański sen.
Tymczasem z niewiadomych przyczyn ktoś wpadł na pomysł, że rodzima młodzież (i nie tylko) nie ma mózgu, nie interesuje jej kompletnie nic poza ciętym pod rozmiar radiowym popem. No i oto, zamiast fajnej rockowo-metalowej wokalistki z pretensjami do mainstreamu mamy kolejną popową starletkę. Szczęśliwie z takiego gombrowiczowskiego upupiania Lisowska wychodzi nie najgorzej.
Na "Nowych horyzontach" wita nas ładne synth-popowe intro, po którym mocno wchodzi numer tytułowy z upbeatowym refrenem. Wszystko jedzie ładnie, choć można byłoby to podać jeszcze mocniej. Nie jest złe też typowo teen popowe "Znasz mnie", z bardzo ładnym mostkiem prowadzącym do kolejnego upbeatowego refrenu (pop rock, więc tak musi być w każdym numerze). Wpadką (choć komercyjnie pewnie odwrotnie) jest "Na obcy ląd", numer zupełnie rozpuszczalny w zalewie średniego i słabego popu w wykonaniu polskich szafiarko-wokalistek. Do tego tekst, który starszym słuchaczom może przypomnieć megahit Fasolek "Zabiorę brata na koniec świata". Znowu mocne jest "Kilka sekund", z tłem z klawiszy przywodzących na myśl złote lata happy hardcore'a. Problem tylko, że każdy kolejny numer, który ma jakiś potencjał przebojowości traci głownie przez to, że następuje po kilku podobnych do niego kawałkach. I kompozytorsko, i produkcyjnie zlewa się to wszystko w jedno i należałoby odsłuchać to co najmniej kilkanaście razy, żeby numery od siebie rozróżnić.
Najmocniejszym kawałkiem na płycie jest chyba "Zaklinam czas" z rozpędzoną zwrotką, w której ładnie ukryto drum'n'bass i refrenem rodem z cięższych odmian rocka, podanym w popowym sosie. Do tego bardzo nietypowa linia melodyczna i znakomity mostek. Dobre! Szkoda trochę tylko, że w refrenie Lisowska brzmi, jak... Patrycja Markowska. Kolejnym mocnym punktem jest "We mgle" startujące chórkami jak z Awolnation. Przerażające jest z kolei "Niebo/Piekło" robione w absolutnie najgorszej tradycji bardzo złej i szkodliwej muzyki, jaką jest polskie reggae. Kolejny drum'n'bassowy refren nic tu nie ratuje. "Szkło" to jakby stara Bartosiewicz minus talent. Dobrze, bo mocno rockowo i z przytupem brzmi za to "Kameleon". To kolejny dowód na jedno.
Kompletnie bezsensowne jest kazać Lisowskiej skakać jak małpa po gruncie, który niekoniecznie jest jej własnym. Im mocniej, bardziej rockowo, tym lepiej się dziewczyna odnajduje. Fajna, nadal jeszcze młodzieńcza, charyzma zasługuje też na to, żeby świecić w lepszym repertuarze, niż na odwal napisana i wyprodukowana pod tezę krótka, nikomu niepotrzebna płytka popowa. Proponuję przydzielić Lisowskiej utalentowanego i mądrego producenta, a panów Pacholczyka i Wiergowskiego (prywatnie chłopak Eweliny i gitarzysta Nurthu) odesłać do pisania dżingli dla jakiejś telewizji regionalnej. Płyta tak przeciętna, że idzie pomylić z pilśniową.
Ewelina Lisowska "Nowe horyzonty", Universal Music Polska
5/10