Reklama

Recenzja Earl Sweatshirt - "I Don't Like Shit, I Don't Go Outside": Wewnętrzny chłód

Nowy album Earla Sweatshirta zabiera nas w podróż do naprawdę mrocznych zakamarków duszy reprezentanta Odd Future. Jest wartko i emocjonalnie, a po niemal trzydziestu minutach przychodzi zaduma.

Nowy album Earla Sweatshirta zabiera nas w podróż do naprawdę mrocznych zakamarków duszy reprezentanta Odd Future. Jest wartko i emocjonalnie, a po niemal trzydziestu minutach przychodzi zaduma.
Okładka płyty Earl Sweatshirt "I Don't Like Shit, I Don't Go Outside" /

Earl musiał przebyć długą drogę, by znaleźć się w miejscu, w którym jest obecnie. Słuchacze mieli go na oku od wielu lat, a przecież mówimy o chłopaku z rocznika 94. Na dużą skalę zabłysnął już w wieku 16 lat za sprawą materiału o nazwie - a jakże - "Earl". Po tym wydawnictwie Amerykanin miał przerwę w rapowym życiorysie - troskliwa mama postanowiła wyciągnąć swojego syna z tarapatów, o których będzie mowa później, i "karnie" zesłała go na Samoa. Powrócił silniejszy. "Doris" z 2013 roku ugruntowało jego pozycję jednego z najciekawszych młodych raperów za oceanem, a wydany niedawno krążek zatytułowany "I Don't Like Shit, I Don't Go Outside" potwierdził, że Sweatshirta powinniśmy traktować jako poważnego gracza na mapie USA.

Reklama

Macierzysty skład E.S. - Odd Future - bywa u nas traktowany jako ciekawostka z gatunku "creepy". Niektórzy zapominają, że pod wszystkimi szalonymi akcjami, wykręconymi do granic możliwości teledyskami i tematyką budzącą obłąkańczy śmiech kryją się nie tylko pełnokrwiści raperzy, lecz także goście, którzy mają coś do przekazania. Udowadnia to najnowszy materiał wspomnianego dwudziestolatka. Jego historia naznaczona jest alkoholizmem, utratą ojca, z którym nie chciał się kontaktować i rozluźnieniem więzi z matką, która była dla niego wsparciem. Te dołujące wydarzenia miały wpływ... Co ja mówię: zdeterminowały cały album, w którym reprezentant Los Angeles nie pozwala sobie na uśmiech, chyba że wymuszony. W ciągu dziesięciu krótkich utworów zwymiotował cały ból i emocjonalny szlam, który siedział w nim od pierwszego razu, kiedy przeholował z procentami. Usuwał je jednak nie bez trudu - niesiony depresyjnymi, zimnymi jak stal bitami z ogromną pieczołowitością i świadomością artystyczną (tak pod względem flow, jak i techniki składania wersów) odsłania przed odbiorcą swoje lęki i targające nim uczucia. Słychać, że nie jest to dla niego wyłącznie odbębnienie obowiązku wydawniczego, lecz krok ku oczyszczeniu atmosfery w czasie, gdy stoi u bram naprawdę dużej kariery. Po tak autobiograficznym i czarnym krążku może w spokoju zająć się nowym rozdziałem. Demony zostały odegnane.

Co stanie się, kiedy w jednym studiu skrzyżują się losy Joy Division, instrumentalistów z różnych bajek czujących jazz i entuzjaści nielegalnych środków? Wyjdzie warstwa muzyczna "IDLSIDGO", która zarówno odstrasza, jak i hipnotyzuje. Rozpoczyna się nieprzyjemnie i tak już jest do samego końca. Muzyka do mordowania ludzi - na pewno, za to do mordowania podkładów - już niekoniecznie. Jest ciężko, apokaliptycznie i mało interakcyjnie, co nawijce rzecz jasna niczego nie ułatwia. To, co mogło wyjść karkołomnie (Earl jest autorem niemal wszystkich bitów), jawi się jako przerażająco celowe. Już otwierające album "Huey" miesza dźwięki niczym bęben wysokiej jakości pralki, a następujące po nim kawałki wykorzystują dostępne środki w pokręcony sposób - "DNA" płynie, jakby chwilę wcześniej przyjęło pigułkę odurzającą, "Mantra" nieprzyjemnie skacze po słuchawkach i serwuje salwę z karabinu, "Off Top" zaś gra głosem jak dobrze nastrojonym instrumentem.

Zamiast wychodzić naprzeciw oczekiwaniom, Earl Sweatshirt wszedł w głąb siebie i oddał słuchaczom spory kawał swojej duszy. I dobrze - wyszło mu to naturalnie. No i najważniejsze: po tym rozliczeniu z samym sobą może stać się niebezpieczny dla każdego rapera na świecie.

Earl Sweatshirt - "I Don't Like Shit, I Don't Go Outside", Sony Music

8/10

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy