Recenzja Demi Lovato "Tell Me You Love Me": Żadne wychowanie, tylko geny
Iśka Marchwica
To takie zabawne, że rówieśniczki i rywalki w hollywoodzkim wyścigu do miana księżniczki disneyowskich seriali młodzieżowych wydają swoje szóste studyjne płyty w jednym dniu. Demi Lovato i jej ponoć bardziej "uduchowiony" od poprzednich album "Tell Me You Love Me" w porównaniu z odnoszącym się do korzeni muzyki amerykańskiej, świetnie skomponowanym "Younger Now" Miley Cyrus wypada jednak wybitnie słabo. A na tle poprzednich dokonań seksownej brunetki, najnowsza płyta, to kolejna porcja budyniu z grudkami.
Niemal równo dwa lata temu, Paweł Waliński w swojej ostrej - jak zawsze - krytyce, pisał o "Confident" Demi Lovato: "Wszystko to jednak brzmi, jakby skrawano to z jednego pęta mortadeli. Drobno zmielone, glutowate; smak wciąż ten sam - mdły. Płyta jest po prostu bardzo słabo napisana. Patenty do bólu powtarzalne, hooki rzekome, a równie rzekoma przebojowość będzie musiała błagać o pomoc tępy repetytywizm radiowych playlist. Trudno się nie zdziwić, że przy takich nakładach finansowych i tak wielką podażą kompozytorów-najemników, można zebrać aż tak przeciętne kawałki". Nie wiem, czy wstydzić powinnam się ja, że mam ochotę przekopiować recenzję kolegi Walińskiego sprzed dwóch lat, podmieniając jedynie tytuł płyty, czy Demi Lovato za serwowanie nam drugi raz tej samej nieprzemyślanej papki.
"Tell Me You Love Me" można by z sympatią nazwać albumem wyrównanym. Z gładkiej masy jednakowych kompozycji wystają z rzadka pojedyncze grudki i to właśnie one są najciekawsze i świadczą o jakimś talencie Demi. Bardzo trudno jednak chwalić wokalistkę za tak zgrabne i wpadające w ucho piosenki, jak rytmiczne funkowe "Sexy Dirty Love" czy drapieżne ocierające się o wysmakowany soul "Cry Baby", kiedy te smakowite kąski Lovato skutecznie owija zatęchłymi szmatami totalnie nijakich "Concentrate" i "Hitchhiker" czy "Only Forever" i "Lonely".
Połowa szóstej płyty Demi Lovato brzmi, jakby najprostsze motywy muzyczne przepuszczono przez maszynkę do mielenia i posklejano bez dbałości o formę, oszczędnie okraszając je kompletnie nijakimi tekstami. Ciosem poniżej pasa (słuchacza) jest wybijające się szmirowatością lat 90. godną najgorszych produkcji Avril Lavigne "Daddy Issues". Czy Demi usiłowała zrzucić winę za swój brak muzycznej głębi na biednego ojca? Nieładnie, panno Demetrio, nieładnie...
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***
"Tell Me You Love Me" byłoby całkiem zgrabną EP-ką zaostrzającą apetyt i wskazującą na pewien rozwój Demi Lovato. Demi spokojnie mogła sobie podarować przeprosiny w otwierającym "Sorry Not Sorry" (przeprasza nas też w kolejnym utworze, więc może wystarczy tych przeprosin...) i pochwalić się energicznym, podpartym udaną partią dęciaków i oszczędnymi chórkami "Tell Me You Love Me", a uzupełnić mini-album mającym hitowy faktor "Sexy Dirty Love" oraz porywającym, odnoszącym się do najlepszych dramatycznych ballad "Cry Baby".
Te kompozycje nie tylko prezentują znacznie wyższy poziom brzmieniowy niż reszta płyty i zdradzają jakiś pomysł na kierunek, w jakim Demi Lovato mogłaby się rozwijać, ale też dają możliwość wokalistce na prezentację przynajmniej części możliwości jej głosu. Bo za wybitnie kobiecą i kształtną figurą Demi Lovato idzie też wokal - o imponującej skali i możliwościach prawdziwej diwy. Póki co Demi woli uroczo szeptać i gibać się w kącie, dając sobą sterować. Chyba czas najwyższy dojrzeć.
Demi Lovato "Tell Me You Love Me", Universal Music Polska
5/10