Recenzja Bednarek "Oddycham": Grubo poniżej potencjału
Niestety "Oddycham" jest dokładnie takie jak kiczowata okładka – niedojrzałe, efekciarskie, przekombinowane. Bednarek robi krok w tył.
Patrząc z perspektywy czasu na wydane niespełna trzy lata temu "Jestem...", debiut Bednarka, trzeba przyznać, to udana płyta - wyważona, komunikatywna, w sposób dość naturalny prezentująca wszystkie przymioty młodego, liderującego grupie artysty. Po nie do końca zasłużonym, zdecydowanie zbyt szybkim sukcesie jego Star Guard Muffin, przyszedł czas na krótkie "sprawdzam" i wyszło na to, że o dziwo nikt tu nie blefuje, nawet jeśli dostało się Kamilowi za rzekome sprofanowanie Grechuty. Z rozbudzonymi oczekiwaniami przyszło więc wypatrywać drugiej płyty. Bo tu nie tylko o nadzieję polskiego reggae się rozchodzi, ale i o polepszenie jakości rodzimego popu, a może nawet jakiś sukces eksportowy.
"Oddycham" to wynik kolejnej wizyty na Jamajce, bytności w legendarnym Tuff Gong, współpracy z tamtejszymi muzykami, ale i kooperacji z producentami oraz realizatorami z warszawskiego, niezawodnego raczej, studio As One - Mario Activatorem i Smokiem. Do płyty, tworzonej przez bazowy kwintet, dograło się mnóstwo instrumentalistów, nie zabrakło też sław z Karaibów i Europy, odpowiednio: nagrywającego od kilkunastu lat Juniora Kelly'ego oraz Alborosiego. Za wydaniem nie stoi żaden chciwy, lubiący wywrzeć presję fonograficzny moloch. Świetnie się to wszystko zapowiadało.
Niestety "Oddycham" rozczarowuje na większości pól. Utwory tracą swój groove, gubią melodię, ponieważ są szarpane niepotrzebnymi przejściami, naładowane po brzegi partiami pretensjonalnych klawiszy, nachalnych smyków, agresywnie wcinających się trąbek, pohukującego puzonu, terkoczą przeszkadzajkami, szlochają rockowymi gitarami i koktajlowym saksofonem. Przypomina to kobietę, która nałożyła na twarz tyle makijażu, że nie sposób ocenić jej urody. Bednarek mógłby wziąć te kompozycje w garść i trochę wycisnąć, ale brakuje mu charyzmy, zwłaszcza gdy śpiewa po angielsku (połowa utworów).
Niewiele dzieje się w tekstach, przybierających charakter luźnych, dość pustosłownych impresji, a jeśli już operujących konkretem, to pisanych tak, jakby autor pisał co uważa, że powinien, nie to, co czuje. Wokalista, nieustannie (i irytująco) podbijany przez chórek, nie umie wypośrodkować. Jeżeli chce być emocjonalny, jak w "Spragnionym", wychodzi nadekspresja i Rysiek Riedel bis. Sam utwór z marszowym werblem, pianinem, smyczkami i łkającą gitarką jest zresztą jak szyty na duże, telewizyjne festiwale (to nie jest komplement). Z kolei we wdzięcznym retro "Thinkin Twice" Bednarek jakoś nie umie wygrać radości, żywotności numeru. Pomysłów mu nie brakuje - wystarczy spojrzeć na wymianę linijek z raperem w skaleczonej pretensjonalną apostrofą "Euforii". Brakuje za to pewności siebie, zdecydowania. W nagranym z Juniorem Kellym "Real thing" nie ma za mikrofonem partnerstwa - jest dominujący mistrz i pałętający się przy nim uczniak.
Z kolejnym niedziałającym, niezdolnym przyczepić się ucha na dłużej refrenem, hasłowo pisaną, rozczłonkowaną piosenką, zbyteczną solówką przechodzącą w zbyteczną solówkę, mina rzednie. Cały ten rootsowy ponoć w założeniu charakter tego błahego albumu mi uciekł, zapamiętałem kawałek względnie efektownego ska ("Światło"), rapera wchodzącego na funkowe przejście ("Chwila jak te"), akustyczne rozpoczęcie "Uciekam w słowa" z fajnie dołączającymi po drugiej minucie bębnami. Mało. Płytę kończy "List" - piosenka z młodości rodziców Kamila , napisana przez jego ojca. Utwór ten podpowiada, co trzeba było z "Oddycham" zrobić: potraktować jak trening, schować do szuflady, puszczać tylko bliskim, po wszystkim zaś nagrać płytę, która zabrzmi jak artystyczna wypowiedź na miarę potencjału, nie wypadkowa kierowanych ku Jamajce aspiracji i miałkości polskiej radiowej muzyki rozrywkowej.
Bednarek - "Oddycham", Lou & Rocked Boys5/10