Recenzja Armia "Toń": Ciągle na powierzchni

Lider Armii, Tomasz Budzyński, ostatnio mocno eksperymentuje w projektach pobocznych, dlatego też jego macierzysty zespół równie pewnie jak dawniej sięgnął po gitary. Nie oznacza to, że grupa wróciła do korzeni, choć trzeba przyznać, że nagrała album wyjątkowo udany.

Armia na płycie "Toń" powraca do bardziej klasycznej formy gitarowej
Armia na płycie "Toń" powraca do bardziej klasycznej formy gitarowej 

Oj, ciągnie się ta punkowa przeszłość za Armią i ciągnie. A przecież nie jest to zespół łatwy do zakwalifikowania, co już kolejna ich płyta zdaje się pokazywać idealnie. Ba, przecież ostatni studyjny album Armii - "Freak" z 2009 roku - mocno oddalił zespół od gitarowego brzmienia w kierunku... psychodelicznego jazz-rocka.

Na płycie "Toń" mamy powrót do bardziej klasycznej formy gitarowej, co nie znaczy, że fani czystego punka poczują się jak w raju. Fakt, dużo tu tej wściekłej energii znanej chociażby z Misfits, ale na przykład dzięki utworowi tytułowemu można by przypiąć Armii łatkę polskiego Motorhead. Tak, wiem jak Budzyński niedawno odniósł się do brytyjskiej grupy, ale trzeba przyznać, że pod względem ciężaru i panującej atmosfery jest tu podobnie. No i polskiemu zespół daleko od powtarzalności Lemmy'ego Kilmistera i spółki, co nie wynika tylko z mniej pokaźnej dyskografii. Niektóre eksperymenty nakazują bowiem wypatrywać z oddali inspirację pionierami industrialnego metalu, Ministry.

Na dodatek dzieje się tu zaskakująco dużo: krążek rozpoczyna "Cud", w którym trudno się nie dopatrzeć wpływów rocka progresywnego, kończy zaś dark ambientowe "Tam, gdzie kończy się kraj", brzmiące jak wyjęte ze ścieżki dźwiękowej do horroru z lat 70. Choć tu i w "Duszo wróć" jest też free-jazzowa wstawka, nasuwająca skojarzenie z czasami "Triodante". Ale to nie wszystko: naprawdę, nie mam pojęcia, kto inny umiałby tak zgrabnie wpleść waltornię w szaleńczo pędzącą kombinację gitar i bębnów jak "Urkoloseum" lub tak pięknie podbijać nią refren w "Ukamieniowaniu". Armia w pełnej krasie.

Muzycznie jest bardzo dobrze, ale jak z warstwą wokalną? Jak pewnie już się domyśliliście Armia po eksperymentach z angielskim na "Freak" wróciła do ojczystego języka. I dobrze, bo chociaż Budzyński wybitnym wokalistą nigdy nie był, nadrabiał charyzmą, która na "Freak" gdzieś się jednak rozmywała. Tu znów mamy starego dobrego Budzego, który może nie powala skalą głosu, miejscami sprawia wrażenie ledwo czującego rytm, a mimo to przyciąga. Do tego dochodzi jeszcze bardziej chropowaty niż kiedykolwiek głos, idealnie wżynający się w ostre riffy.

Z tekstami bywa naprawdę różnie - lider Armii snuje prorocze, zazwyczaj niemal apokaliptyczne wizje. Potrafi nimi zaciekawić nawet jeżeli słuchaczowi nie jest bliski chrześcijański światopogląd. A pochodzącą z "Tańca duchów" linijkę "Bóg-człowiek przyszedł/Niech nadejdzie człowiek-Bóg", podrasowaną ekspresją wokalisty, pamięta się na wyjątkowo długo. Niestety, Budzyńskiemu zdarza się też od czasu do czasu popadać w truizmy, grafomaństwo albo okropne, częstochowskie rymy jak w drugiej zwrotce "Ostatniej chwili" ("Miałem żyć/Nie miałem śnić/Miałem kochać/Nie tylko szlochać/Mogłem poczekać/Nie tylko uciekać" - naprawdę?!).

Koniec końców Armia nagrała naprawdę dobry krążek, po którym ich sława na pewno nie utonie. "Toń" to jeden z tych albumów, który w żaden sposób nie umniejsza legendzie, a co więcej - mimo posiadania kilku wyraźnych wad - pomaga jej się ciągle utrzymać na powierzchni. Oby tak dalej.

Armia, "Toń", Metal Mind Productions

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas