Recenzja Anastacia "Evolution": Ach, gdzie są niegdysiejsze diwy!
Paweł Waliński
Ciężkie mamy czasy dla diw, które karierę zaczynały jeszcze w ubiegłym millenium. Oj ciężkie...
Albo się jedna z drugą używkami wykończy, albo dokonuje artystycznej emerytury w tancbudach Las Vegas, śpiewając pod stejki ruletkowiczów. Ewentualnie, jak Madonna, robi z siebie jakiegoś siłownianego potwora, którego nowych dokonań muzycznych wypatrują już chyba tylko zakochani w niej dozgonnie aktywiści LGBT.
Zobacz również:
Ciężko jest być taką diwą. Nie dość, że chuchających na plecy młodszych koleżanek kupa, to jest jeszcze przecież Adele, pod której - pokaźnych rozmiarów - kieckę komercyjnie chowają się i jedne, i drugie. A to przecież pop, a nie - bez przymiarki - jakieś klimaty a'la Lydia Lunch, czy Marianne Faithful, gdzie tężejący z wiekiem głos i patyna życiowych doświadczeń stanowią atut nie do przecenienia.
Problemem dla diw, choć może w ogóle dla artystów, którzy zaczynali jeszcze w innej muzycznej epoce, często bywa też kwestia: czy pościgać się z kalendarzem, czy przeciwnie - nic nie zmieniać, trzymać się starych patentów licząc, że miejsce utrzyma się przez zasiedzenie. Pierwszy wybór najczęściej wypędza na manowce, przy których Mordor, to dacza oddalona o dwadzieścia minut drogi kolejką podmiejską. Anastacia szczęśliwie na "Evolution" wybrała tę drugą opcję. Na siódmym albumie dostajemy wszystko, czego możemy się spodziewać, sugerując się poprzednimi nagraniami. Mała stabilizacja, bezpieczne status quo.
Poza zachowawczością, album nasiąknięty jest nutą "ku pokrzepieniu serc", co oczywiście ma związek z batalią z nowotworem, jaką artystka toczyła w kilku fazach przez ostatnie piętnaście lat. W związku z tym miał być nawet zatytułowany "Stamina" (ang. odporność, wytrzymałość). Pod okiem sztokholmskiego producenta Andersa Bagge (Celine Dion, J.Lo, Madonna) nasza bohaterka eksploruje doskonale wszystkim znane rejony soulu, popu, rocka, czy r'n'b nawet nie udając, że ma pretensje do oryginalności, czy faktycznej "ewolucji".
Choć ponownie: może dobrze właśnie, że kijem Chicago River nie zawraca, ani w Lake Michigan wody nie mąci. Bo jak przekonujemy się w numerach w stylu "Boxer" albo "Caught in the Middle", ani ona, ani Bagge szczególnie kreatywnie nie potrafią tu niczego ukręcić w temacie popu post-timbalandowskiego. Ot, sprzedają pozorny hook i upbeatowy refren - czyli wyimek z instrukcji obsługi pierwszego z brzegu edytora dźwięku, czy poradnika dla początkującego autora super-mega-mecha-cotamchcecie-hitów.
Dużo lepiej Anastacia wypada w numerach bardziej klasycznie soulowych, czy w tradycji r'n'b. Ocierający się o gospel najntisowy "Redlight" idzie z bardzo przyjemnym feelingiem. A funkujący "Nobody Loves Me Better" dwadzieścia kilka lat temu mógłby spokojnie ścigać się z TLC. Gdzieś pomiędzy tkwi fatalny, pompatyczny jak mowy Katona Starszego, potworek w postaci "My Everything". Ale kiedy znów bliżej do klasyki czarnej muzyki (np. w "Reckless") i kiedy czujemy ludzki, niezdehumanizowany bas, słychać jak dobrą warsztatowo wokalistką jest nasza bohaterka. Tak dobrą, że kompletnie nie przeszkadza mi w tych numerach jej maniera, która zazwyczaj ścinała mi białko w mięśniach.
Ogólnie? Wywalić z "Evolution" kilka kiksów i mamy przyzwoity album z niedzisiejszym popem, choć "niedzisiejszym" prędzej w znaczeniu jakiejś specyficznej melodyki, warsztatowej solidności, grania na dobrych sprawdzonych patentach, niż że to jakieś wykopalisko sprzed lat.
Anastacia "Evolution", Universal Music Poland
5/10