Recenzja Amy Macdonald "Under Stars": Ta pyskata dziewczyna
Paweł Waliński
Wyszczekana dotąd jak mało kto Amy Macdonald na płycie co prawda trzyma poziom, ale ciężko przyznać, że ma szczególnie wiele do powiedzenia.
Droga Amy do kariery nie przypominała tej, jaką szły inne songwriterki młodego (choć jest już przecież i młodsze) pokolenia. Szkotka odpowiedziała na zamieszczone w NME ogłoszenie, przez które przedstawiciele nowej firmy fonograficznej, założonej przez Petera Wilkinsona i Sarę Erasmus, poszukiwali nowych talentów. Amy wysłała demówkę i przebojem zdobyła ich serca. Imponowała przede wszystkim umiejętnościami kompozytorskimi, którymi Wilkinsona zachwyciła do tego stopnia, że początkowo wątpił w to, czy faktycznie sama napisała takie delicje.
Trzy płyty później, na czwartym albumie, nasza bohaterka jakby opadła z kompozytorskich sił. Płyta nie jest oczywiście zła, teoretycznie unika banału, trzyma poziom wypracowanej uprzednio formuły, która przecież się sprawdzała. Wszystko jest na swoim miejscu, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że tym razem Macdonald zwyczajnie napisała słabsze piosenki. Są podobne do siebie i po którymś razie bardzo już męczy swoją przewidywalnością motyw: niżej w zwrotce, wyżej i częstsze bicie na gitarze w refrenie. To oczywiście zabieg, który w popie funkcjonuje pod każdą szerokością geograficzną, ale Amy tym razem stosuje go wyjątkowo łopatologicznie. Efekt jest taki, że przykrywa część tych rzeczy na "Under Stars", które akurat mogą być interesujące i różnorodne.
"Dream On" fajnie rozkręca tempo nabiciem rytmicznym trochę jak z "Boys of Summer" Dona Henleya. Numer tytułowy męczy, brzmiąc jak coś z katalogu - nie przymierzając - Reo Speedwagon, tylko z gorszą melodią. "Down by the Water" to ubrany w dziewczyńskie fatałaszki numer sięgający do tradycji muzyki roots i gospel. Chciałoby się jednak, żeby był troszkę mniej spiłowany na krawędziach, bardziej śmierdział prawdziwym mułem niż perfumami marki Bayou, a to, że mamy do czynienia z jakimś materiałem zastępczym, słychać tu wyraźnie.
Taką próbą stworzenia szlagieru dla każdego (czyli dla nikogo) jest też balladka "Never Too Late", która ma dodatkowo tę wadę, że mocno reprezentuje jeszcze coś, co w muzyce Macdonald stało się nieznośnie powtarzalne, a mianowicie jej predylekcja, żeby wszystkie teksty miały wymiar iście sienkiewiczowski, by śpiewać je ku pokrzepieniu serc, by miały wymiar automotywacyjny.
Do tego dochodzi wokal Macdonald, który w górkach jest dla mnie umiarkowanie strawny. No, ale to już ewidentnie kwestia indywidualnych preferencji. Ale narzekam jak stara baba na to, że psie sadło na reumatyzm nie działa. "Under Stars" jest dokładnie tym, czym być miała. Popową płytą z niewyśrubowanymi ambicjami artystycznymi, sięgającą i po rocka, i po folk, która ani w ucho, ani w oko nie boli i pewnie jest i tak na wyższym poziomie niż większość współczesnych popowych nowotworów.
Szkoda tylko, że ta odważna pyskata dziołcha sprzed dziesięciu lat nie zauważyła, że wcześniej już trzykrotnie wykonała tę samą pyskówkę, a zasadą pyskówki jest wszak to, że nie wolno powtarzać obelgi. No, ale może następnym razem lepiej się przygotuje.
Amy Macdonald "Under Stars", Universal Music Poland
5/10
Amy Macdonald zagra dwa koncerty w Polsce: 23 marca w Warszawie (Palladium) i 24 marca w Poznaniu (Hala nr 2 MTP).