Recenzja AC/DC "Rock or Bust": Kołduny mojej babki

Paweł Waliński

Z Ace-piorun-Dece jest jak z kołdunami mojej - nieżyjącej już niestety - babki. Zawsze wychodziły. Zawsze były takie same. Gotowane przy okazji świąt. Cała rodzina na nie czekała. Na co dzień jednak bym ich chyba nie zdzierżył.

Okładka albumu "Rock or Bust" grupy AC/DC
Okładka albumu "Rock or Bust" grupy AC/DC 

Po tym leadzie w sumie można by skończyć recenzję, bo zawiera w sumie wszystko, co istotne, ale spróbuję się nie poddać. Kołduny to tradycyjna potrawa znana na Litwie, Białorusi i wschodzie Polski. To pierożki - najczęściej z baraniną, albo wołowiną. Niewielkie, na jedno chapnięcie, zaprawione majerankiem oraz czosnkiem i gotowane w intensywnym rosole. Świetna sprawa. Szczególnie ten czosnek. I faktycznie, kiedy tylko pocztą pantoflową dobiegała do nas wieść, że dziadkowie spędzili weekend na robieniu kołdunów (a robili hurtowo, po 1000 sztuk, by część zamrozić), trudno było opanować ślinotok. Ale - ponownie - wspaniałość kołdunów w dużej mierze opierała się na tym, że było to danie odświętne.

Ace-piorun-Dece nie spieszą się z wydawaniem kolejnych płyt. Poprzednią, "Black Ice", wydali sześć lat temu i miałem nawet przyjemność zrecenzować ją wierszem dla nieistniejącego już dawno pisma "Pulp". Od czasu napisania tamtej recenzji nie słuchałem rzeczonej płyty. I idę w zakład, że gdyby ktoś pokusił się o dowcip i puścił mi ją zamiast "Rock or Bust", nie miałbym najmniejszej szansy się zorientować. Podobnie, gdyby puścił mi jakąkolwiek inną płytę grupy. O ile nie zdradziłby jej jakiś hit, albo prekambryjskie brzmienie, łyknąłbym, że to nowy materiał.

W prekambryjskim graniu nie jest bowiem ważny żaden progres. Patrzcie na Motorhead, Maiden (pomijam casus trzeciej gitary i odświeżenie bębnów), Judasów, Manowara... Jak grali przed wymarciem dinozaurów, tak grają do dziś. A gdyby robili wolty jakieś, cały fanbase by się wzburzył i strzelił focha. Bo stylistyczna wolta w przypadku takich ikon, to jakby do polskiego orzełka dodać napis "Uszanowanko".

Jasne, że przykre są informacje, które dochodzą z obozu Australijczyków. A to te dotyczące stanu zdrowia Malcolma Younga, a to te w kwestii bębniarza i pytania, czy zlecał zabójstwo, czy nie. Przykre, ale dla muzyki zespołu nieistotne. Póki na pokładzie jest Angus, a przy mikrofonie Brian Johnson (czyli od 34 lat, a ile jeszcze - jeden diabeł wie) w muzyce Ace-piorun-Dece nie zmieni się nic. Bez sensu więc pisać o kolejnych numerach (szczególnie, że od tych 34 lat zespół nagrywa wciąż w kółko tę samą piosenkę). Płyta trwa 34 minuty, więc trudno żeby zmęczyła. Grupa gra to samo, co zawsze. Jest w tym genialna, jak zawsze. To w tej kategorii półka, do której mało kto ma szansę doskoczyć. Forma, mimo wieku, absolutnie znakomita. Wszystko. Kropka. Amen.

Jeśli jesteście fanami, pędźcie do sklepu. Jeśli nie jesteście fanami, możecie spokojnie olać. Jeśli jakimś cudem muzyki Ace-piorun-Dece nie znacie, kupcie lepiej jakąś klasyczną pozycję. Choć czy w obliczu poprzednich akapitów, dla nie-fana będzie ona odróżnialna od dzieł nowych? Pewnie nie. Kiedyś mówiło się, że katastrofę nuklearną przeżyją tylko karaluchy i Lemmy. AC/DC pewnie też przeżyją. I nagrają kolejną taką samą płytę.

AC/DC "Rock or Bust", Sony Music Polska

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas