Recenzja Abbath "Abbath": Manewr wyprzedzający
Po głośnym rozłamie w norweskim Immortal wydawało się, że Abbath (wokal / gitara) wycofa się krabem na z góry upatrzoną pozycję, by poczekać na ruch byłych kolegów z zespołu. Pierwsza płyta sygnowana jego pseudonimem pokazuje jednak, że Olve Eikemo nie ma zamiaru dawać im tej przewagi.
Słynny crab walk na wzór bardzo spóźnionej wyprawy do toalety, charakterystyczny corpsepaint à la border colli, przechadzki po miastach i wsiach (ostatnio w Londynie) w pełnym blackmetalowym rynsztunku - powodów do nabijania się z Abbatha, przy całym szacunku dla jego osoby i artystycznego dorobku, nigdy nie brakowało. Szydzić zawsze łatwo, gorzej pogodzić się z prawdą, która w tym przypadku z pewnością nie zaboli Abbatha.
Wygląda bowiem na to, że longplay "Abbath" nie tylko zdejmuje drwiący uśmiech z twarzy zawsze czujnych tropicieli blackmetalowych absurdów, ale i niewykluczone, że wprowadza też pewien, całkiem zresztą zrozumiały, niepokój w obozie Demonaza (teksty) i Horgha (perkusja), którzy - choć zachowali prawa do nazwy Immortal i szykują własny album - mogą dziś czuć się, najdelikatniej mówiąc, lekko skonsternowani.
Na nowym materiale były frontman Immortal - u którego boku znaleźli się znany z Gorgoroth / God Seed basista King (Ov Hell) oraz perkusista Creature (czyli Irlandczyk Kevin Foley z Benighted; obecnie już poza Abbath) - odnalazł cenną równowagę pomiędzy spuścizną swojej byłej formacji a własnym zamiłowaniem do klasycznego rocka i heavy metalu, czemu dawał już dowody w projekcie I na wydanej w 2006 roku płycie "Between The Worlds" (wespół m.in. ze wspomnianym Kingiem).
W wolniejszych utworach, takich jak "Ocean Of Wounds" i "Root Of The Mountain", słuchać wszystko, z czego słynął Immortal od czasów "At The Heart Of Winter" (1999 r.), na którym zespół z Bergen obrał kurs na bardziej melodyjne granie o panoramicznym wręcz brzmieniu i niezmąconej niczym podniosłości. Wyraźnie czuć w nich również ducha Bathory, obecnego także w końcówce kapitalnie "przebojowego" numeru "Winter Bane", którego koncertowy groove powykręca wam karki nie gorzej niż bohaterce filmowego "Egzorcysty".
Album nabiera pierwotnie blackmetalowego tempa w "Ashes Of The Damned" z subtelnym acz trafnym wykorzystaniem sampli instrumentów dętych, singlowym "Count The Dead", gdzie mimo dywanowo nadlatujących blastów nie brakuje olbrzymiej chwytliwości, oraz - a raczej przede wszystkim - w iście atomowym "Fenrir Hunts", w którym możemy się przekonać, jak mógłby zabrzmieć Slayer, gdyby powstał w latach 90. i zamiast słonecznej Kalifornii pochodziłby z mroźnej Skandynawii.
"Abbath", niczym klamrą, spinają zaś otwierający "To War!" i wieńczący całość "Endless", w których pojawia się ten sam obezwładniający skutecznością riff, a w tym pierwszym jedna z licznych na tym albumie gitarowych solówek Abbatha sięgających daleko poza blackmetalowy schemat ku zdumiewająco wysmakowanej, heavy / thrashowej ekwilibrystyce.
Nad wszystkim tym unoszą się, rzecz jasna, jedyne w swoim rodzaju wokale Abbatha, wypadkowa płukania gardła tłuczonym szkłem i charakterystycznego akcentowania przywodzącego na myśl bardzo wkurzonego Cronosa z Venom po kilkudniowej libacji.
Wracając do pierwszej myśli, zastanawiam się, co na to Immortal. W języku angielskim nazwa ataku wyprzedzającego to "spoiling attack", co w zaistniałej sytuacji wydaje się trafnie oddawać sprytny manewr Abbatha wobec byłych kolegów z zespołu, którym w ten sposób pokrzyżował i tak skromne dziś szyki. Niezależnie od przychylności, na którą zasługują oraz tego, jak odnajdą się w nowej inkarnacji, jedno jest pewne - łatwo nie będzie.
Abbath "Abbath", Mystic Production8/10