Mistrzowie pustynnego bluesa, a zarazem najwięksi zwolennicy otwierania go na inspiracje z zewnątrz, wracają do korzeni.
Egzotyczni Tuaregowie z karabinem maszynowym w jednym ręku i gitarą elektryczną w drugiej - to w tym obrazku zakochały się media, ale też organizatorzy festiwali na całym świecie. "Tassili" nie jest płytą z linii frontu. Ekipa Tinariwen zaszyła się w południowej Algierii, by w zimne pustynne noce grać przy ogniskach, trochę adaptując, trochę improwizując, wyciszając się. Dopiero na ostatni tydzień dojechali przyjaciele z TV On The Radio, dorzucić od siebie co nieco.
Na szczęście to, co otrzymujemy nie jest zapisem akustycznych jam sessions. Już otwierające "Imidiwan Ma Tennam" porywa swoim rytmem, głębią, wyzwalającym poczuciem, że w kompozycji nie ma czegokolwiek niepotrzebnego. Nels Cline z Wilco wpasował się po prostu idealnie.
Im dalej w "Tassili", tym więcej skarbów. Oparte o bluesową motorykę "Assuf Dalwa" zyskuje wielogłosową puentę. "Tenere Taqqim Tossam" pulsuje podskórnym napięciem i fantastycznie się rozkręca. W "Djeredjere" bardzo czuć bas i ciężar, zaś prowadząca gitara podrywa się do lotu, by opaść na słuchacza jak sęp. Właściwie nie ma co szukać najlepszego numeru, bo nikt tu singlami nie myśli. Efekty szarpania strun są niczym krople deszczu spadające na rozpaloną ziemię, wokale przywołują całą gamę uczuć - samotność, zwątpienie, nadzieję. Składa to się na wyrazistą całość, może nie tak wielobarwną jak poprzednie "Imidiwan: Companions", niemniej bardzo udaną. Jeśli miałbym jednak wskazać faworytów, wybór padłby na "Tilliden Osamnat" i "Ya Messinagh". Pierwsza z piosenek rozpędza się imponująco, ma też najbardziej intrygującą, gardłową linię wokalną na całej płycie. Druga to nieregularny rytm, instrumenty dęte The Dirty Dozen Brass Band, które wchodzą tak jakby muzycy chcieli się przedrzeźniać z didgeridoo, po czym stopniowo nabierają finezji niesamowicie korespondując z koronkowym gitarowym graniem.
Zastrzeżenia pojawiają się co do środka płyty. "Walla Illa" robi się za słodkie, kunszt instrumentalistów ginie w rozbudowanych chórach. Bogate aranżacyjnie "Imidiwan Win Sahara" może cieszyć ucho, ale już nie hipnotyzuje, a przecież transowy wymiar to jedna z największych zalet Tinariwen. Obie kompozycje przedziela natomiast uderzające ascezą, by nie powiedzieć monotonią, "Tameyawt". Odbiorca może się zakłopotać. To w końcu chodzi o przyjemne, choć może ciut miałkie world music, czy nie dla każdego strawny korzeń? Wiem, że chociażby "Aman Iman" (2007) łączył saharyjską surowość z harmonijnym, ciepłym afrykańskim piosenkopisarstwem, niemniej robił to zręczniej. Ciekawe na jaką proporcję Tuaregowie zdecydują się w Polsce... Koncerty jeszcze w październiku, odpowiedniego 22 (Warszawa) i 23 (Wrocław).
7/10
Zobacz Tinariwen w utworze "Tenere Taqhim Tossam":