Reklama

Rap z czerwonym paskiem

The Game "The R.E.D Album", Universal

Nie trzeba długo słuchać płyty Game'a, by przekonać się, że ten jest świadom swojej wartości. Już na samym początku raper określa się mianem "najlepszego jakiego widział zachód". Czy to na wyrost? Może trochę. Najbardziej niezawodny jest na pewno.

Do wielu swoich przydomków Jayceon Taylor dodaje nowe: "czarny Slim Shady" czy "Kobe Bryant rapowej sceny". Argumenty ma od dawna. Pięć milionów argumentów stojących na półkach na całym świecie, bo tyle właśnie egzemplarzy debiutanckiego "Documentary" udało mu się sprzedać. Do szczęścia brakuje mu tylko uznania krytyków. "Czwarty album, żadnych pięciu mikrofonów?!" - pyta zaczepnie nawiązując do najwyższej oceny w znanym branżowym magazynie The Source. "A więc pozwólmy im krytykować / nie spocznę nim nie będę pieprzonym królem w każdym stanie".

Reklama

I szczerze mówiąc "The R.E.D Album" ma zadatki by podbić ładny kawałek Ameryki. Gospodarz Kalifornię bierze siłą już na samym początku. Nagrane wraz z młodym królem Miasta Aniołów, czyli Kendrickiem Lamarem, "The City" łączy melodię z pasją i dostarcza wersów, których nie żal byłoby pisać krwią. Późniejszy "Drug Test" niewiele zresztą ustępuje, masywna produkcja brnie do przodu jak czołg, przypominając numery jakie Xzibitowi przygotowywał niegdyś Jelly Roll, zaś z wizytą wpadają zawsze dobrze dysponowane legendy - Dr. Dre i Snoop Dogg.

Luizjana pada gdy jej główny przedstawiciel - Lil Wayne - dwukrotnie sprowadzony zostaje do roli ozdoby. Nikt nie ubolewa, bo okazuje się, że Game potrafi być równie pokręcony a zarazem nieprzewidywalny. "Red Nation" przekuwa eurodance'owe błoto w czyste złoto, raper okazuje się "Malcolmem X sprzed czasu kiedy ten stał się muzułmaninem" i pragnie "mordować szatana". W "Martians vs Goblins" idzie jeszcze dalej - chce "wpychać Rihannę pod pociąg".

Nowy Jork oklaskiwać będzie przynajmniej dwa kawałki. Nagrane do bitu legendy tamtejszej (i nie tylko) sceny, DJ'a Premiera, "Born in the Trap" pięknie płynie i porywa od momentu gdy raper stwierdza "nie jest tu tak zimno jak u Was, ale życie jest suką, o czym mówił Too Short". "Primo, mówiłem, że rozwalę ten podkład!" - dorzuca na końcu. I rzeczywiście. "The Good, the Bad, the Ugly" to z kolei dowód, że wciąż można operować krótkim samplem pianina i organową pętlą tak, żeby fani Shaolin i Queensbridge mieli ciarki, a przy okazji opowiedzieć pełną napięcia historię.

Floryda winna paść na kolana, bo w mocnym "Heavy Artillery" gospodarz nie dał się zdominować przez reprezentanta tamtejszej wagi superciężkiej Ricka Rossa, a bity mistrzów Miami - duetu Cool & Dre - czyta najlepiej w branży, czego potwierdzenie chociażby w stylowym, po soulowemu chaotycznym, za to ładnie przez rap uporządkowanym "Good Girls Go Bad".

Georgia kłania się nie tylko wtedy, gdy Taylor mówi, że będzie "rapować jakby miał dzieci z Eryką Badu", co jest czytelną aluzją do Andre 3000, połowy OutKastu. Druga połowa, Big Boi, błyszczy w "Speakers On Blast" typowo południowym kawałku klubowego hip hopu, z pełzającym basem i perkusyjnymi puzzlami. Crunk z motywem gitary elektrycznej w "Parademics" też się musi na rewirach Lil Jona podobać.

Wyliczankę mogłabym przeciągnąć, ale trwałaby za długo. Spośród siedemnastu kawałków, tylko dwa - "Hello" i "All the Way Gone" - brzmią jak mdłe r'n'b na doraźne zamówienie wytwórni, reszta sprawdza się dobrze bądź fenomenalnie. Game każdą pozycją w dyskografii przyzwyczaił do stabilnej formy, doskonałych bitów i słynnych gości, niemniej płyta udana w 88 procentach? To jak na 2010 wynik wręcz nieprawdopodobny.

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Game | album | GAME | rap | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy