Queens of the Stone Age "In Times New Roman": Ryży znów ma wilcze oczy [RECENZJA]
Paweł Waliński
Kiedy myślicie już, że rock umarł, mało kto chce go słuchać, a jeszcze mniej ludzi w miarę sensownie grać, powinien wjechać ktoś cały na biało. Josh Homme może chwilowo cały na biało jeszcze nie jest, ale po kilku chudych latach, w jego oczach widać znów wilczy apetyt na granie dobrego rocka.
Josha Homme'ego los ostatnio nie oszczędzał. Całkiem niedawno wraz z byłą żoną, Brody Dalle, wzajemnie (sic!) wnioskowali o zakaz zbliżania podczas ciągnących się jak telenowela sporów o prawa do opieki nad trójką swoich dzieci (zakończonych wygraną Homme'ego). Przeszedł również operację usunięcia zmiany nowotworowej, pożegnał kilku dobrych kumpli, w tym przede wszystkim Marka Lanegana, a wreszcie, co może w kontekście nowego nagrania najważniejsze, musiał się podnieść po absolutnej klęsce artystycznej i komercyjnej albumu "Villains" z 2017 roku.
Czy powodem dla którego ostatni album QOTSA przedstawiał sobą obraz taki a nie inny było to, że Homme kompozytorsko wystrzelał się przy okazji (znakomitego swoją drogą) albumu "Post Pop Depression" Iggy'ego Popa, który właściwie w całości napisał, czy stało się to z innego powodu, rozstrząsać w tym momencie nie warto, szczególnie że nowa płyta grupy to powrót do może nie najwyższej, ale na pewno bardzo przyzwoitej formy.
Dziwactwa tak brzmieniowe, jak i kompozytorskie z poprzedniej płyty Homme szczęśliwie pozostawił za sobą i nagrał płytę odnoszącą się zarazem do zniuansowanej brzmieniowo i lżejszej od poprzedników, ale obfitującej w ocierające się o geniusz numery, płyty "...Like Clockwork" (choćby "Carnavoyeur" czy "Negative Space"), jak i do swoich wcześniejszych nagrań. Stąd choćby brzmiący jakby był golony suchą bułką (to w tym kontekście komplement, nie zarzut) numer otwierający płytę: "Obscenery". "Paper Machete" jedzie tym bezczelnym, w szlachetny sposób prostackim, chłopackim rockiem, jaki pokochaliśmy przy okazji "Little Sister" albo "In My Head".
Wróciła też charakterystyczna dezynwoltura, której wielu może i zdolniejszych wokalnie czy instrumentalnie frontmanów zazdrościło Homme'emu. Doskonale da się ją usłyszeć na przykład w "Emotion Sickness". Jeśli się do czegoś formalnie czepiać, to może do niekoniecznie uzasadnionej długości końcowego numeru, "Straight Jacket Filling". Rozumiem, że wkładanie na siebie, albo - co gorzej - na kogoś kaftanu bezpieczeństwa nie jest może procesem najłatwiejszym, ale dobry fachowiec powinien zrobić to szybciej niż w dziewięć minut. Numer ratują trochę orkiestracje i chórki, ale to chyba najmniej dynamiczny moment płyty.
Emocjonalnie zaś... Homme w wywiadzie dla "NME" raczył stwierdzić: "W tym momencie nie pozostała nam już żadna zbroja. Idzie tylko o włażenie głębiej w ciemność". I nie wydają się to być słowa na wyrost. "In Times New Roman" to prawdopodobnie najmroczniejszy album, jaki nagrali, doskonale odzwierciedlający tak perypetie w prywatnym życiu lidera, jak i nastrój epoki, którą ów kwitował słowami: "Nagramy coś tak brutalnego, jak brutalnym jest życie w obecnych czasach". Wystarczy posłuchać takiego "Sicily", siłowego, drażniącego, by przekonać się, że nie rzucał słów na wiatr.
Oczywiście znajdą się tacy, którzy będą utyskiwać, że QOTSA bez (niepotrzebne skreślić) a) Oliveriego b) Lanegana, to już nie QOTSA i że w ogóle kapela skończyła się na "Kill'Em All" i gdzież są niegdysiejsze śniegi. Inni powiedzą, że nie ma tu numeru z potencjałem przebojowości godnym "Go with the Flow" czy "Lost Art", co jest akurat prawdą. Ale przecież w tej kapeli nigdy nie chodziło o rotację w radiach i telewizjach, tylko o fajne granie na gitarach. Odrzućmy więc podobne malkontenctwo. Bo "In Times New Roman" jest po prostu solidne. Cholernie solidne. I nawet jeśli kolejne nagrania Homme'ego nie podniosą poprzeczki wyżej, to i tak nie ma na co narzekać, zapewniam.
Queens of the Stone Age "In Times New Roman", Matador
8/10